Lerum May Grethe - Córy Życia 17 - Nocna wędrówka,

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

May Grethe Lerum

NOCNA WĘDRÓWKAROZDZIAŁ I

Parafia Lyster, pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1742

Na cmentarzu ludzie kręcili się przy nagich nagrobkach, gęsiego albo grupkami podchodzili do mogił najbliższych i oddawali cześć zmarłym, zapalając świece albo czyniąc święte znaki. Z ust wydobywały się obłoczki pary, osiadając na brodach i wąsach w postaci lodowych kryształków.

Kobiety nosiły czarne peleryny albo grube kożuchy. Niektóre miały na sobie okrycie z brunatnych skór niedźwiedzich albo też wilczych czy lisich. Pomimo uśmiechów na twarzach trzęsły się z zimna, przytupywały nogami w ciężkich zimowych butach. Wtulone w matki i babki dzieci szukały kieszeni albo silnej dłoni, która ogrzałaby zmarznięte rączki. Ludzie spędzili w wielkim kamiennym kościele trzy godziny. W uszach niczym odległy szum wciąż rozbrzmiewał im monotonny głos pastora. Pochylali się nad grobami, ten i ów odmawiał długą modlitwę, inni spieszyli dalej, gdy tylko w powietrzu zawisł znak krzyża, a oczy przymknęły się na tyle, ile trwa zaczerpnięcie oddechu.

W domu czekały zastawione stoły i zapalone światła.

Był wieczór pierwszego dnia świąt, a któż by chciał się ociągać w taką noc i później iść samotnie przez wieś pogrążoną w mroku?

Zmierzch czaił się już w górach.

Trzeszczące drewno ostrzegało, że wraz z ciemnością nadciągnie mróz, a słońce wciąż było bardzo daleko. Wąziutki ciemny pasek pośrodku białej płaszczyzny zapowiadał, że chłód, który jeszcze przed Nowym Rokiem nagle zamknął ludzi w skrzypiących objęciach, całkiem poskromi zielony fiord.

Kobietą, która oderwała się od życzliwej gromadki i pozwoliła powozowi odjechać, była Johanna Bendiksdatter Karlsgard. Jej matka Amelia poklepała tylko córkę po policzku, gdy Johanna oświadczyła, że chce sama wybrać się piechotą na blisko godzinny powrotny spacer do domu, żeby pomyśleć i poczuć świeże powietrze oczyszczające umysł. Była już mimo wszystko prawie dorosła. Od wielu lat pracowała u boku Marji i podobnie jak ona miała dobrą rękę do chorych. W dodatku odziedziczyła po babce jej śmiałość, choć było też w niej coś z ostrożności matki. Właśnie owa ostrożność często sprawiała, że Hanna zamykała się w sobie i uciekała od twardych spojrzeń ludzi. Ale duchów się nie bała.

Obejrzała się przez ramię, kiedy już wyszła poza drogę. Śniegu prawie nie było, jedynie ciężkie grudy szarego lodowego błota zamarzły w twardą niczym kamień skorupę, pokrywającą zeszłoroczne kępy trawy, której nikt nie skosił i nie zebrał do stodoły.

Pod nogami jej trzeszczało, zmarznięte źdźbła w lodowej szacie nie mogły się miękko uginać.

Hanna najbardziej się bała, że ludzie, którzy dostrzegą ją zmierzającą ku urwisku poniżej cmentarza, odgadną, dlaczego tam idzie. Dlatego zboczyła i poszła trochę wyżej. Przystanęła na zboczu, zapatrzona w fiord, jakby chciała podziwiać widok, dopóki światło dzienne całkiem nie zniknie.

Słyszała cichnące głosy ludzi wracających z kościoła, turkot odjeżdżających wozów, kroki skrzypiące po zmrożonej drodze. Wkrótce wierni zniknęli za zakrętem, pozostawiając kościół w samotności.

Dźwięk dzwonów wśród gór zdawał się kruchy, a zarazem mroczny. Wreszcie i on ucichł.

Zmierzch był teraz jasnobłękitny.

Hanna czekała, czuła, jak mróz szczypie palce, a ramiona skrzyżowane na piersi pobudza do drżenia.

Czapka naciągnięta na brązowe włosy wywoływała swędzenie, lecz ani to, ani mróz nie potrafiły sprowadzić myśli na inne tory.

Obiecała babce, że przyjdzie tu dziś wieczorem. Przyrzekła, że w niewielkim zagłębieniu na zboczu położy garść suszonych owoców dzikiej róży.

W każdy pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia od wyjazdu Marji mała Hanna dotrzymywała obietnicy.

Nikt inny nie postawił nogi przy tym grobie, nie oznaczonym i przeklętym. Kiedyś, za dawnych czasów, było to najświętsze miejsce wikińskiego wielmoży. Kiedyś w tej ziemi chowano potężnych wodzów i ich żony. Spoczywali tu owinięci w piękne materie, z całym dobytkiem, narzędziami i łodziami, które mieli zabrać w ostatnią podróż.

Może i Rein się do nich przyłączył. Może dawny bóg, którego imienia nikt już nie śmiał wymówić, ulitował się nad wyklętymi.

Hanna z czułością zacisnęła palce na pomarszczonych owockach w kieszeni. Kłaczki na końcu kłuły, ale dzika róża wydawała z siebie zapach, który budził sympatię i czynił wyschnięte kulki pięknymi. Mar ja nauczyła małą Hannę, jak się z nimi obchodzić, by zachowały aromat, a nasionka życiodajną siłę. Do tej pory jednak żadne nie wykiełkowało. Grób leżał równie pusty latem, jak i zimą. Hanna leciutko zadrżała. W lecie na kamienistej łączce nad urwiskiem widać było plamę gołej ziemi.

Grób Reina odstraszał nawet trawę.

Ale nie ją.

Za dużo wiedziała o bólu, jaki łączył się ze śmiercią tego przeklętego.

Jedenaście lat, nieskończenie długi czas...

Tego lata, strasznego lata pełnego koszmarów, była jeszcze dzieckiem, niedużą, lekkonogą dziewuszką. Trzy kobiety znaleziono uduszone, czwarta niemal cudem zdołała ujść z życiem. Tą czwartą była jej babka, Marja Oppdal, pani na Vildegard, dawna władczyni Wdowiej Zagrody. Teraz dworem, który nosił nazwę Karlsgard, rządziła jej córka Amelia. Ona i jej mąż Bendik otrzymali go w darze zaraz po ślubie, chociaż Marja wciąż była silna i młoda. Hanna niewiele wiedziała o losach babki, rozumiała jednak, że życie tej szorstkiej kobiety o włosach ciemniejszych niż jej własne musiało być niezwykle interesujące. A teraz, kiedy Marja przekroczyła już pięćdziesiątkę, nie zasiadła przy ogniu, żeby odpocząć, jak robiła większość ludzi w jej wieku. Opuściła wieś. Ale nie popłynęła jedną ze swoich szkut do Bergen, by tam kupić srebro, kryształ i dobrą wódkę, jak czyniły inne panie z wielkich dworów. O, nie, Marja miała do załatwienia sprawę w wielkim świecie, w miejscach, które Hanna mogła odwiedzać, jedynie wodząc palcem po pożółkłych kartach mapy.

Daleko na Wschodzie za wielkimi miastami i królestwem Danii leżał kraj, gdzie ludzie żyli w bogactwie, o jakim tutaj się nie śniło. Wielkie zamki, ulice brukowane złotem, potężny Ojciec, który tu na ziemi odgrywał niemal rolę Boga. Hanna dość się naczytała o tym baśniowym królestwie, by zazdrościć babce jej przygody. Nie należało jednak zapominać, po co Mar ja tam pojechała. Gdzieś na tamtej ziemi był jej syn, a przynajmniej jego grób. Niemal całe życie przeżyła, tęskniąc za tym chłopcem, bliźniaczym bratem Amelii, nieznajomym wujem Hanny.

Może w tym roku powrócą do domu.

A może nie.

Marja wyjechała przed dwoma laty. Dwa lata temu zabrała Hannę do siebie i wyznała jej prawdę o dzikiej róży.

Niestety, Hannie nigdy nie powiodła się sztuka, którą Marja opanowała. Jej kwiaty nigdy nie zdołały przeżyć w glinianym naczyniu, a nasionka ginęły wraz z liśćmi na drzewach. Z nadejściem Bożego Narodzenia zostawały tylko suche wyschnięte owocki, a na brunatnych odnóżkach, które każdej jesieni tak troskliwie sadziła, nie chciał zakwitnąć żaden kwiat.

Ale przed jedenastoma laty widok róż wywołał wzburzenie wśród ludzi, gdy po świątecznej mszy popatrzyli daleko przez pola. Delikatne, barwne płatki były niczym krew pomieszana ze śniegiem. Zachowały świeżość, jak kolor na ustach Marji.

Róże wśród śniegu na grobie mordercy.

Jedynie Hanna wiedziała, że Rein nie spoczywa w tej mogile samotnie.

W dalekiej podróży towarzyszył mu także nie narodzony syn.

Nigdy nie mówiła nikomu o dziecku, które tak niespodziewanie zamieszkało w jej ciele. Sądziła, że kobieca moc dawno ją opuściła, tak była zmęczona i spięta, a lato, kiedy Rein zjawił się w wiosce, zmieniło się w koszmar. Nie wierzyła, że to on jest mordercą, lecz jednocześnie zbyt wiele śladów dowodziło jego winy. Mimo to dała się wciągnąć w jego grę, wykorzystywała go, odkrywała nowy żar we wszystkich swoich czynach i pragnieniach.

A potem go zabili.

Niedużo później zbrodniarz zacisnął łańcuszek wokół szyi Marji. I fakt, że życie ocalił jej syn skazanego na śmierć, czarnooki Ravi, niezwykły chłopiec, przy którym ludzie czuli się jak owce na wąskiej skalnej półce nad przepaścią, było czymś w rodzaju łaski.

Marja opowiedziała wnuczce o wszystkim. Mówiła o Sophii, która nie zdołała wywiązać się ze swojej części umowy małżeńskiej, przez co groziło jej niebezpieczeństwo, że zostanie wyrzucona za drzwi, równie uboga i bezbronna jak wówczas, gdy przybyła do wioski. Młoda kobieta, ostatnia żona karczmarza, igrała z mocami, których nie znała, lecz wreszcie dosięgła ją sprawiedliwość. Miała na sumieniu trzy ludzkie istnienia, a może cztery.

Marja z trudem przełknęła ślinę i ostatnią część historii opowiedziała zachrypniętym szeptem:

- Musiałam to komuś wyznać. Jesteś już dość dorosła, Hanno. Być może zrozumiesz... Wydaje mi się, że już wtedy wszystko zrozumiałaś.

- Tak strasznie się bałam, babciu. Ravi... szedł za mną. Przestraszył mnie... i Erlenda. Myślałam... Zmusił mnie, żebym wyjęła lekarstwo z twojej szafki, babciu.

Powiedział, że to sprawa życia i śmierci. Twojego życia! Byłam pewna, że użyje leku, by zabić. Że jest takim samym potworem jak jego ojciec...

Przygryzła wargę, wystraszona zerknęła na Marję, wszak babka kochała tego obcego, którego inni posądzali o to, że jest mordercą. Hanna poczuła, jak płoną jej policzki.

Babka nie dostrzegła rumieńca, nawet nie drgnęła, słysząc nie przemyślane słowa wnuczki.

- Tak, ci obdarzeni zdolnością widzenia budzą grozę. Ale Rein był inny. On...

Nie znalazła odpowiedniego słowa. Hanna mrugała tylko przejęta, gładząc babkę po ręce.

- Nie chciałam tego dziecka. Byłam w szoku. Ja... prawie się cieszyłam, kiedy umarło. Tak spokojnie i cicho, że nie poczułam nawet nic poza kilkoma skurczami w brzuchu.

- To chyba jeszcze nie było dziecko - powiedziała dziewczyna z oczami pełnymi łez współczucia.

Z gardła Marji wydobyły się jakieś dziwne dźwięki, ale oczy miała suche, gdy ze spokojem wytrzymywała spojrzenie wnuczki.

- To było dziecko. Nawet jeśli nie miało ciała i duszy jak my. Owinęłam je w jedwab i znalazłam dla niego miejsce. U jego ojca.

Hannie zaparło dech w piersiach.

Ale po chwili zastanowienia czyn babki nie wywoływał już takiego wzburzenia. Marja zawsze chadzała własnymi drogami, na ogół postępowała słusznie, chociaż rzadko wybierała wytyczoną przez innych ścieżkę.

- Na pewno spoczywają teraz w pokoju. I nikt nie wie, dokąd wyjechał Ravi. On nie z tych, którzy by zostali tylko po to, żeby zadbać o grób, nawet jeśli to mogiła ojca...

Marja popatrzyła na nią tak dziwnie.

- Nie bój się Raviego, Hanno. On tylko jest po prostu inny.

Hanna skuliła się na krześle.

- Wygadywał tyle okropnych rzeczy, boję się go bez względu na to, co mówisz.

Babka znów pokiwała głową. Zapatrzyła się w ogień płonący w wielkim murowanym piecu w kącie izby na Vildegard.

- Może i lepiej, moja kochana. Tacy ludzie nie przynoszą szczęścia ani sobie samym, ani tym, których kochają. Ja to wiem... wiem.

- Twój Rein już teraz odpoczywa. W pokoju - powtórzyła na pociechę.

Babka odwróciła się, jak gdyby nagle przebudzona ze snu.

- Tak, i ja tak myślę. Mimo wszystko to nie pastor daje nam pokój. Raczej przeciwnie...

Uśmiechnęły się lekko do siebie, nieraz czuły na karku nieprzyjemny oddech pastora. Był on słabym, łatwo ulegającym wpływom człowiekiem, dlatego nie obawiały się jego wizyt na Vildegard. Odmawiały modlitwy za chorych, prosiły o święconą wodę do obmycia zmarłych, a pastor zapominał o tym, co niekiedy szeptano mu do ucha, i ze spokojnym sumieniem opuszczał kobiety z Vildegard. Nikt tu nie odprawiał czarów ani też nie czcił diabła. Trzema kobietami powodowała najczystsza miłość bliźniego, to dzięki niej utrzymywały miejsce, którego drzwi zawsze były otwarte dla wszystkich chorych i potrzebujących. Nie odgradzały się od ducha Bożego i to właśnie On leczył chorych bardziej niż wszystkie te maści, napary i suszone zioła, dosypywane do wody i do wódki.

- Pójdziesz w następne święta na ten grób, Hanno. Właśnie po to opowiadam ci to wszystko. Widzisz, ja wyjeżdżam...

Hanna przypadła do kolan babki, nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez tej kobiety o mocnych rękach i czarnych włosach z siwymi pasmami, przy której czuła się taka bezpieczna.

Niebieskie oczy spokojnie płonęły w półmroku. Ich siła napełniła Hannę otuchą.

- Sprowadzę do domu Karla Martina. Odnajdę go, nawet gdybym miała go szukać do końca swoich dni. Jego albo jego grób. Muszę wiedzieć, muszę...

Hanna pokiwała głową wtuloną w kolana babki. Czuła bijący od nich zapach trawy, ziemi i perfumowanego tłuszczu z gotowanych maści.

- Dobrze, babciu, zatroszczę się o róże. Odpowiedziała tak zwyczajnie. Wciąż jednak nie udawało jej się dotrzymać obietnicy. Delikatne gałązki umierały, jeszcze zanim jesień zmieniała się w zimę.

Zostawały tylko owoce.

Hanna przez moment stała, czując, jak mróz szczypie policzki. Ogrzała w dłoni kilka okrągłych owocków z pomarszczoną skórką.

Potem pochyliła się prędko, spróbowała rozgrzebać lodową pokrywę na zamarzniętej kałuży, która zebrała się w zagłębieniu w ziemi.

Lodu nie dało się usunąć.

Ułożyła owoce dzikiej róży bezpośrednio na zimnej przejrzystej jak szkło powłoce.

Lód błysnął niebiesko, czerwone owoce odbiły się w nim, widać było, że pochodzą zupełnie z innego czasu.

Hanna przykucnęła na chwilę, a potem przysypała je garścią suchego śniegu i lodowych kryształków. Miała świadomość, że żadne nasienie nie wykiełkuje zasiane w śniegu i lodzie.

Ścisnęło ją w żołądku. Cierpienie babki wciąż tkwiło w jej własnym ciele, lecz i post tego dnia czynił myśl o uginającym się od jadła świątecznym stole niemal obsesją.

Posiedzi tu jeszcze przez chwilę.

Jeszcze przez kilka minut wytrzyma ukąszenia mrozu, a potem ruszy w powrotną drogę. Wokół niej zapadła już prawie ciemność.

Widziała swój własny oddech niczym chmurę białej mgły otaczającą twarz.

Na górze przy cmentarzu trzasnęły jakieś drzwi.

To zapewne ostatni z kościelnych sług skończył wreszcie pracę na dzisiaj i mógł wracać do domu.

Hanna została sama.

Poczuła, że cała drży. Mocniej objęła się rękami pod peleryną.

Przed jej oczami pojawiła się nagle młoda wyrazista twarz. Spod czarnej sztywnej grzywki błysnęły czarne jak węgle oczy. Płonął w nich ogień. Wąskie wargi rozciągały się w leciutkim, niemal drwiącym uśmiechu.

Hanna odegnała ten obraz, wolała widzieć wysokiego jasnowłosego chłopaka o miękkich ustach, które zawsze mówiły jej tyle pięknych słów.

Palce pod peleryną zacisnęły się na maleńkiej broszce. Krzyżyk, serduszko i kotwica. Nosiła ją od szesnastych urodzin, lecz miała o wiele dłużej. Broszka od Erlenda. Pierwszy znak tego, że przed nimi była otwarta prosta droga. Złożyła ręce na podarku i podziękowała Bogu za Erlenda.

Ale wspomnienie czarnowłosego chłopaka pozostawiło cierń w sercu. Próbował i to jej odebrać. Twierdził, że powinna się odwrócić od Erlenda, że jest niebezpieczny. Hanna była wtedy jeszcze dzieckiem i zazdrość tego chłopca strasznie ją przeraziła.

Od Erlenda spotkało ją samo dobro.

Odetchnęła głęboko. Zimne powietrze zakłuło w płucach. Staranniej otuliła się chustą, ciężko tupiąc odeszła kilka kroków od grobu.

- Zrobiłam to, o co mnie prosiłaś, babciu, ale musisz już niedługo wrócić do domu. W przyszłe Boże Narodzenie... będę już być może mężatką. Wtedy na pewno wrócisz tutaj, babciu, i zadbasz o róże, których mnie nie udaje się ocalić.

Jej ślady były jedynie lekkimi wgnieceniami na ściśniętej mrozem ziemi. Lekki śnieg całkiem by je zakrył, ale granatowe niebo trwało bezchmurne, pokryte tysiącami migoczących świateł z okienek aniołów.

Porządnie już zmarzła i chciała odejść, pobiec przed siebie, żeby rozgrzać krew w żyłach.

Z jakiegoś powodu jednak nie ruszała się z miejsca.

Jak gdyby na coś czekała.

ROZDZIAŁ II

Wędrował cały dzień po pokrytych lodem moczarach, na których jedynie cienkie słupy marznących oparów, wydobywające się z cieplejszych oczek bagniska, tańczyły wokół niego niczym zaklęty oddech. Niekiedy w rozbawionych białych obłokach dopatrywał się ludzkich postaci, zwykle jednak szedł samotnie wśród tego tchnienia ziemi.

Ravi syn Reina zawsze był w podróży. Już jako maleńki chłopiec towarzyszył ojcu w nieustannej tułaczce, nie było wioski ani miasta, które zatrzymałyby ich na dłużej niż parę tygodni. Pewnego lata, dawno temu, pozostali w jednym miejscu przez tak długi czas, że zaczęli zapuszczać tam korzenie. To przesądziło o ich losie. Ojciec leżał teraz głęboko w ziemi, w tej przeklętej ziemi, na której Ravi nigdy nie mógł zaznać spokoju.

Wałęsali się wśród gór wzdłuż fiordów, żyli dzięki własnej bezczelności i strachowi, jaki ludzie żywili wobec obcych włóczęgów. Ojciec niekiedy zatrudniał się na parę dni, był silnym, żylastym mężczyzną i umiał pracować, kiedy tylko mu się chciało.

Raz dostał za pracę kawałek chleba, to znów trochę kapusty, z której mogli ugotować zupę. Ale potem przychodziły dni, noce i całe tygodnie, kiedy to żywili się wyłącznie korą drzew i gorzałką z dzbana, który zdawał się nie mieć dna. Wódka, otrzymywana za usługi, zawsze była marna, gorzka i paląca. Chłopiec wcześnie nauczył się trzymać z daleka, gdy głos ojca stawał się głęboki i szorstki, a oczy błyszczały mu od nienawiści.

Ale teraz nie pamiętał już razów.

Podczas gdy stopy coraz wolniej niosły Raviego przez moczary, ogarnęła go melancholia, jaka zwykle nachodziła go jedynie nocą.

Zwolnił kroku, wreszcie stanął na skraju bagniska, oddzielonego od lasu niskimi gęstymi zaroślami. Panował w nich mrok, choć grudniowy dzień wciąż był jasny i przejrzysty. Lekkie szczypanie w twarz mówiło Raviemu, że nadchodząca noc będzie jeszcze zimniejsza niż poprzednia. Powinien szukać schronienia.

Zeszłą noc spędził w kamiennej jaskini. Dzień wcześniej ułożył się na posłaniu ze świerkowych gałęzi, owinięty baranicą. Dawno już nie spał pod dachem. Tęsknił za ludzką siedzibą, lecz jednocześnie strach kazał mu wybierać raczej chłód i ból samotności, aniżeli żebrać u jakiegoś wieśniaka o miejsce wśród zwierząt.

Najczęściej wpuszczano go do środka, gdy o to prosił. Nauczył się utrzymywać cienką jak włos granicę oddzielającą groźby od uniżonych błagań. Wiedział też, że może dotknąć ludzkich ciał, nie podnosząc nawet palca. Potrafił sprawić, że zaczynali drżeć, oblewali się gorącem, serce waliło im jak młotem, ogarniał ich strach.

Miał nad nimi władzę.

Miał moc.

Ale był taki zmęczony, tak strasznie zmęczony.

Już nie wiedział, o co toczy się ta walka.

Wkrótce Boże Narodzenie.

Popatrzył na srebrzystoszare niebo, dostrzegł jakiś ruch na skraju lasu. Nastawił uszu jak zwierzę. Wysyłał takie same bezgłośne sygnały, jak jeleń na moment przed rzuceniem się do ucieczki.

To był jeleń, ale bez rogów.

Łania z tegorocznym cielęciem kręciła się wśród drzew, najwyraźniej kierując się ku bagnisku, żeby zbadać, czy w gęstych zaroślach nie znajdzie jakichś liści, którymi dałoby się napełnić brzuch. Mogła też ogryźć korę z małych brzózek, a spod lodowej pokrywy wydobyć zeschniętą trawę. Pogrzebała, poskrobała ją, mrucząc coś cicho, jakby chciała zachęcić jelonka, by poszedł w jej ślady.

Ravi obserwował zwierzęta, czuł, że serce uderza mu równiej.

Spokojnie zaczął iść w ich stronę. Jak myśliwy przekradał się wśród zesztywniałych gałęzi, lód pod nogami trzeszczał tak, że jelenie powinny wyczuć niebezpieczeństwo.

One jednak stały całkiem nieruchomo, niemal ze zdziwieniem patrzyły, jak się zbliża.

Ravi przy pasie ściągającym kożuch przypięty miał nóż.

Ale jego ręce się do niego nie zbliżyły, nawet gdy łagodnie się zatrzymał i jego oddech zmieszał się z parą unoszącą się z pysków zwierząt.

- Tak, tak... tak, moja kochana, ty na pewno to rozumiesz. Nie jestem groźny, jestem przyjacielem. Zgłodniałem, to prawda, ale nie zabiję twojego dziecka ani ciebie, mała. Ale może użyczysz mi na noc trochę swojego ciepła?

Robił tak już wcześniej.

Zachował mgliste wspomnienie z wczesnego, bardzo wczesnego dzieciństwa. Matka odeszła, a ojciec był taki... daleki. Ale on wtulał się w miękkie gęste futro, napełniał ręce ciepłem płynącym z wielkiego pulsującego serca. Pamiętał słodki zapach dzikiego zwierzęcia, brunatnoszare oczy, które tak dziwnie mu się przypatrywały. Pamiętał jego oddech, który w końcu ukołysał go i sprawił, że śniły mu się dobre sny.

Pamiętał krzyki i wstrętny chichot, gdy mężczyźni rzucili się na łoszę, ręce, które oderwały go od niej, silne i twarde jak żelazne młoty.

Zarżnęli ją na jego oczach, dziękując szczęściu za to, że im sprzyja. Leżała wszak tak spokojnie i pozwoliła myśliwym wziąć to, co chcieli. A chłopiec, co z nim? Oczywiście myśleli, że nie żyje, zabity przez wielkie zwierzę, które nigdy nie pozwalało ludziom się do siebie zbliżyć.

Kręcili głowami, gdy z płaczem wykrzykiwał przekleństwa. Ojciec wieczorem spuścił mu porządne lanie, lecz ojcowskie razy pamiętał jedynie jako krótkie czerwone przebłyski wśród wielkiej ciemnej rozpaczy i żalu nad bezbronnym zwierzęciem.

Przecież i tak nie umarliby z głodu.

Ravi zacisnął zęby, wyciągnął rękę do czujnej łani. Cielę było niewiele mniejsze od matki, wyrośnie z niego śliczny jelonek. Jeśli przeżyje, jeśli zdoła znaleźć dość pożywienia i ciepła w tę pierwszą w swoim życiu zimę.

- Spokojnie, mała, tylko spokojnie. Spójrz, będę teraz szedł za tobą, a ty chyba potrafisz wskazać drogę do jakiegoś miejsca, gdzie bezpiecznie przetrwamy noc.

Łania patrzyła na niego oczyma okolonymi białymi różyczkami śniegu.

Potem skierowała się z powrotem do lasu. Cielę maszerowało za nią, porykując cicho ze skargą, jak gdyby użalało się nad tym, że matce odjęło rozum.

Ale Ravi posuwał się za nimi w odległości dziesięciu kroków, przez las, w górę zbocza, po śliskiej oblodzonej skale.

Poniżej na równinie stał stary bróg. Ravi już wcześniej widział setki takich zszarzałych, rozpadających się szop.

Łania z małym pobiegła w innym kierunku.

Ravi uśmiechnął się do siebie.

Ułożył lepiej niewygodny ciężki worek na ramionach i ślizgając się, zaczął schodzić w dół w stronę szopy.

Przypominał sobie inne zimno, inną wyprawę, inny mroźny dzień przed wieloma laty.

Wtedy dźwigał jeszcze większy ciężar i po raz pierwszy czuł upojenie świadomością, że oto władza ojca została złamana.

Własnymi rękami zmusił półprzytomnego Reina do podniesienia się ze śniegu. Szarpał go i krzyczał z rozpaczy, popychał naprzód, chociaż rozgniewana zamieć targała nimi, igrając z ich życiem. Wtedy było ich dwóch.

Teraz został sam.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leborskikf.pev.pl
  •