Legendy z okolic Gór Świetokrzyskich, Bajki,mity legendy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
LEGENDY Z OKOLIC GÓRŚWIĘTOKRZYSKICH
DĄBRÓWKA NA ŁYSEJ GÓRZE
Dawno, dawno temu, na Łysicy i Łysej Górze stały dwie świątynie pogańskie, największe ponoć między Odrą i Wisłą. Dookoła rozciągały się ogromne bory jodłowo-bukowe. Na straży gontyn i kapłanów stały oddziały wojowników, bo świątynie te były już kilkakrotnie rabowane przez Jaćwingów.
Gdy w gontynach odbywały się uroczystości podbierania miodu, z południa podążał orszak książęcy. Mieszko I wiózł do kraju Dąbrówkę, młodą córkę króla czeskiego. Książe jechał na bogato przybranym koniu, Dąbrówka spoczywała w wygodnej kolasie, którą ciągneły białe rumaki. Rycerze, duchowni i służba towarzyszyli parze książęcej.
Zapadł wieczór. Zmęczeni podróżnicy chcieli zanocować w jednej z gontyn, ale – jako obcych – nie wpuszczono ich do środka. A kiedy orszak odchodził, napadły nań oddziały strzegące świątyń.
Wywiązała się walka. Po obu stronach było wielu rannych. Jedna strzała raniła Dąbrówkę, inna zaś utkwiła w krzyżu niesionym przez zakonnika. W tym momencie dał się słyszeć straszliwy huk i potężny wstrząs zniszczył obydwie świątynie, grzebiąc znajdujących się w niej pogańskich kapłanów. Na miejscu gdzie one stały, utworzyło się kamienne gołoborze. Przerażeni ludzie zaprzestali walki. Poganie wycofali się w głąb puszczy, a poturbowany orszak książęcy zatrzymał się pod szczytem Łysej Góry, gdzie rozbito namioty. W nocy burza zbudziła śpiących; słychać w niej było jakieś krzyki, jęki i szlochanie. Obfite opady deszczu i huragan, trwający przez kilka dni, uniemożliwiły dalszą wędrówkę.
Dąbrówka, poruszona zdarzeniem w puszczy, zwróciła się do męża, aby wybudował tu kapliczkę, w której mogłaby podziękować Bogu za ocalenie i prosić o syna – przyszłego władcę narodu.
Początek formularza
SKARB W OGRODZIE
Właścicielkę domu jednorodzinnego przy ulicy Domaszowskiej w Kielcach zaniepokoiły ślady, wskazujące na to, iż ktoś obcy buszował nocą w ogrodzie. Zawiadomiła o tym męża. Małżonek sprawę zupełnie zbagatelizował, choć ziemia w ogrodzie była dokładnie przekopana. Postawa taka do reszty przygnębiła panią domu, która uważała szukać pomocy u milicji. Wtedy małżonek wyjawił ze śmiechem, że w wielkiej tajemnicy zwierzył się koledze, iż nie może odnaleźć słoika ze złotymi rublówkami, który przed laty nieboszczyk ojciec zakopał w ogródku. „Skarb okazał” się cenny – ogródek został przekopany za darmo.
Dół formularza
Początek formularza
ŁYSA GÓRA
Łysa Góra – w dawnych wiekach zwana Łyścem – druga co do wysokości w Górach Świętokrzyskich, dotąd pozostaje owiana mgłą tajemniczości. Za czasów pogańskich – jak podaje Jan Długosz – stała na niej świątynia trzech bożków: Łady, Body i Lela, nazywanych również Świstem, Poświstem i Pogodą.
W starożytności chętnie obierano górujące nad okolicą wzniesienia jako miejsca oddawania czci bogom. Słowianie również mieli świątynie na wzgórzach. Jednym z nich była Łysa Góra, według Jana Długosza „... prawie zawsze zimnem skrzepła, często zamglona lub sypiąca śniegiem albo deszczem”. Lud z dalekich stron schodził tłumnie, aby modląc się i składając ofiary, oddawać cześć starym bogom.
Kroniki podają, że w 1686 roku, w czasie kucia skały w pobliżu kościoła na Świętym Krzyżu, znaleziono „bożyszcze dawne węglem osypane”. Napis umieszczony na marmurowej tablicy z 1806 roku, znajdujący się w ścianie kościoła, potwierdza istnienie tam pogańskiej gontyny. Jeszcze za czasów Stanisława Staszica znajdowano w ziemi glinian urny z prochami zmarłych.
Dół formularza
O DIABELSKIM KAMIENIU
Dawno temu, tam gdzie dzisiaj jest Masłów, rozciągała się ogromna puszcza, tylko na Klonówce stał duży kościół z wysoką wieżą i potężnymi dzwonami. W tych czasach na Łysicę zlatywały się o północy wiedźmy na sabaty.
Kiedyś pewien diabeł dowiedział się, że wśród nich bywa piękna czarownica, i z niecierpliwością oczekiwał sejmiku, żeby ją zobaczyć. Przyleciał z piekła grubo przed północą i czekał na rozpoczęcie zjazdu. Wreszcie zjawiła się i ta najpiękniejsza. Czart nie mógł od niej oczu oderwać.
Po uczcie, kiedy zaczęły się harce, diabeł porwał w tańcu wybrankę i poleciał z nią na Górę Radostową. Wyznał jej miłość i zaproponował małżeństwo. Uradowana czarownica zgodziła się chętnie. Ustalili od razu datę ślubu.
Jako ślubny podarek, diabeł zabrał z piekła ogromny gorący kamień, aby nim ogrzewać czarownicę w chłodne dni. Wziął kamień na plecy i poleciał na wesele.
A była to niedziela, i kiedy diabeł przelatywał nad Klonówką, w kościele odbywała się msza.
Dzwonki dzwoniły właśnie na podniesienie. Diabeł usłyszał je i chciał uciekać, ale głaz ciążył mu coraz bardziej. W końcu nie mógł już wytrzymać i uwolnił się od jego ciężaru. Wielki kamień upadł prosto na świątynie i wgniótł ją w ziemię.
Do tej pory na szczycie góry leży wielka skała, upuszczona przez diabła. Podobno jest też wejście, które prowadzi do kościoła, ale gdzie – nikt nie wie. W niedzielę słychać tylko głuche bicie dzwonów podziemnej świątyni.
Kiedyś na tej górze pasła krowy dziewczyna z pobliskiej wsi. Dla zabicia czasu obrębiała sobie obrus. Bydło rozpierzchło się na wszystkie strony, więc położyła robótkę obok wielkiego kamienia i pobiegła za krowami.
Po powrocie zobaczyła ze zdumieniem, że jej obrus powoli wsuwa się pod kamień, jakby wciągany przez kogoś spod ziemi. Chwyciła go oburącz, i ciągnąc z całej siły, z trudem obrus wydostała. Nagle usłyszała dochodzące spod kamienia bicie dzwonów, i przerażona popędziła do wsi.
O DJOBELSKIM KAMIENIU
W każdziutkim ogrodzie
nojpiękniejse róze...
U nos Djobli Kamiń
na Mochocki Górze.
Opowiem, wam wszystkim
historyje cało -
co z nasym Kaminiem
downi się tez działo.
Jest na Świętym Krzyżu
Klostur od stuleci
Uchwoleły djobły
„Niech un się ozleci”...
Wzieły Kamiń z morza
jak nojwieksy w świecie,
i sły z tym kaminiem
na Śwety Krzyż – przecie.
Jak na góre wlazły
to północ wybieła,
nogle, wszystkich djobłów
sieła- opuścieła ...
I zomiast na Klostur
na Mochockie pola
runoł djobli Kamiń!
Taka Boza wola...
I jest se tu u nos
nikomu nie wadzi
ozglodo się w koło,
wszyscyśmy mu radzi ...
Ale moc djobelsko to un pokozuje,
casem carownice
se w nocy zwołuje...
Wyprawiajo harce
tańce bijatyki
słychać płace dzieci
i granie muzyki...
Z dniem wszystko ucicho.
A Kamiń, ta skała,
jakby się wstydzieła
pod ziemie się pchała...
I jest coroz mniejsy
Moze się rozleci...?
Niech ze te legende,
znajo starzy, dzieci ...
A, prowda w legendze
jak rózo się wije....
Klastur Świetokrzyski,
niech nom wiecnie zyje.
O ŚWIĘTEJ KATARZYNIE
Na skraju Puszczy Jodłowej stoi klasztor pod wezwaniem Świętej Katarzyny. Położony w pięknym miejscu, jest otoczony cieniem prastarych drzew.
Przed wiekami, okolicę tą zamieszkiwali nieliczni ludzie, żyjący wśród świętokrzyskich lasów. W końcu XIV wieku przywędrował w te strony samotny pielgrzym, wielce zasłużony w bitwach z Tatarami - rycerz króla Jagiełły - Wacławek. Ten szlachetny mąż, zmęczony trudami życia postanowił zakończyć żywot w pustelni. Zrzekł się przywilejów, wyzbył majątku i z kosturem pielgrzymim w rękach dotarł z Podola do Łysogór.
Zatrzymał się pod Łysicą i osiadł u podnóża góry w maleńkiej osadzie. Wkrótce potem sprowadził z klasztoru świętokrzyskiego kilku Benedyktynów i zbudował z nimi drewniany kościół ku czci Świętej Katarzyny. W kościele tym umieścił przywiezioną z Ziemi Świętej figurkę Św. Katarzyny wyrzeźbioną w drewnie cyprysowym i wysadzaną drogimi kamieniami.
Od tej chwili ludzie nazwali osadę Świętą Katarzyną. W okolicy zamieszkiwali pustelnicy. Ich maleńkie domki zmieniono potem na kapliczki - nieliczne z nich ocalały do dziś. Kiedy mało kto umiał pisać i czytać, a książki były bardzo drogie (za jedną książkę można było kupić całą wieś), pustelnicy byli pierwszymi i jedynymi przewodnikami dla wędrowców podążających leśnymi traktami świętokrzyskiej ziemi.
SKARBY
Skarby – w postaci złota, drogich kamieni, złotych i srebrnych monet – schowane przed wielu laty w glinianych garnkach lub żelaznych kufrach, zawsze budziły ciekawość i rozbudzały wyobraźnie. Liczne Opowieści podtrzymywały wśród poszukiwaczy nadzieję, że kiedyś uda się im odnaleźć ukryte kosztowności.
Nasza gmina, a także Kielecczyzna jest krainą takich skarbów, ukrytych w niezliczonych niedostępnych lochach, starych figurach, kapliczkach przydrożnych, różnych zabytkowych budowlach oraz powstałych przed wiekami kopcach i jaskiniach. Podania o krociowych – już odkrytych , lub dopiero czekających na znalazcę – skarbach, związane są niemal z każdym zrujnowanym zamkiem, z okresem licznych powstań, a nawet pierwszej i drugiej wojny światowej. Niektórych kosztowności pilnie strzegą diabły.
Jeśli więc wierzyć legendom, skarby powinny być w wielu miejscowościach. W czasie licznych potyczek i batalii w ziemi nie zakopano tylko armat i innego uzbrojenia. W ziemi żołnierze zakopywali także kosztowności licząc na to, że po wojnie po nie wrócą.
Skarby do tej pory nie odnalezione czekają na odkrywców.
O ZBÓJACH ŚWIĘTOKRZYSKICH
Świętokrzyska puszcza była miejscem schronienia i ukrycia wszelkiego rodzaju i zawodu ludzi ściganych przez sprawiedliwość, trudniących się napadami i rozbojami na mienie i życie spokojnych ludzi.
Dotąd pokazują miejsca ich ukrycia w szczelinach skalnych i wydrążonych norach pod olbrzymimi głazami. Miejsca te ludzie omijają, nie patrzą na nie i ze wstrętem a bojaźnią z konieczności obok nich przechodzą.
Zbóje świętokrzyscy weszli w przysłowie ludu polskiego, który dotąd z odrazą o nich się wyraża: "Straszny jest zbój świętokrzyski" lub patrzy "jak zbój świętokrzyski". Matki dzieci jeszcze dziś zbójami straszą, a pątnicy pobożni podążający dróżkami i ścieżkami leśnymi na Św. Krzyż z lękiem, bojaźnią i cicho idąc, na boki oglądając się czy przypadkowo duch zbójecki ich nie straszy a może zechce krzywdę wyrządzić. Wieczorami w domach, gdy kilka osób się zbierze to ludzie starsi opowiadają o strasznych zbójach i ich napadach, morderstwach i schowanych a dobrze ukrytych skarbach.
ŹRÓDŁO
NAZWA GÓR ŚWITOKRZYSKICH
Dawno, dawno temu, kiedy lasy były pełne dzikich zwierząt i ogromnych starych drzew, wydarzyła się ciekawa historia, która dała nazwę naszym Górom Świętokrzyskim.
Było to za panowania Bolesława Chrobrego około 1000 lat temu. Król Bolesław zaprosił do Polski swojego krewnego, węgierskiego królewicza Emeryka. Młodzieniec przed daleką podróżą otrzymał od swojego ojca oprawiony w złoto krzyż z relikwiami Krzyża Świętego. Kawałeczki krzyża, na którym zmarł Jezus miały chronić go przed złymi przygodami w obcym kraju.
Polscy rycerze przywitali gościa u granic Polski i wyruszyli z nim do Kielc na spotkanie z Bolesławem Chrobrym. Na cześć królewicza Emeryka urządzono wspaniałe polowanie. Dziesiątki wójów, setki naganiaczy, sfory myśliwskich psów ruszyły w knieje. Myśliwi podążali w stronę najwyższych gór.
Nagle, wśród gęstwiny leśnej, królewicz Emeryk spostrzegł wielkiego jelenia. Spiął konia ostrogami i popędził za zwierzęciem. Jeleń uciekał przez dziki bór, kluczył miedzy drzewami, chcąc zgubić pościg. Jeździec i koń byli już zmęczeni. I oto los przyszedł Emerykowi z pomocą. Jeleń wpadł w gęste zarośla, a jego rozłożyste rogi zapltąły się w gałęziach jak w pułapce. Królewicz uradowany wydostał z kołczanu strzałę, napiął łuk i wycelował w bok swojej zdobyczy.
Wtedy stało się cos dziwnego. Jeleń odwrócił łeb w stronę myśliwego i Emeryk ujrzał pomiędzy wieńcami wspaniałych rogów otoczony nieziemskim blaskiem krzyż. Światło bijące z krzyża oślepiło na chwilę królewicza. Młodzieniec uklęknął na kolana złożył ręce do modlitwy. Uznał to za znak od Boga. Jeleń nagle zniknął. Królewicz złożył przysięgę, że w miejscu cudownego zjawiska wybuduje klasztor i zostawi w nim otrzymaną od ojca relikwię Krzyża Świętego. Obietnicy dotrzymał i wkrótce wzniesiono zabudowania klasztorne na wzgórzu nazwanym na pamiątkę Świętym Krzyżem.
Otaczające klasztor góry od tej pory noszą nazwę Świętokrzyskich. W klasztorze pozostał relikwiarz ofiarowany przez królewicza Emeryka. Zaś jeleń z krzyżem w rogach jest do dziś symbolem Gór Świętokrzyskich
O GOŁOBORZU I ŹRÓDEŁKU
Dawno, dawno temu, na szczycie Łysicy stał piękny zamek. Błyszczały w słońcu złote blachy dachu, a wspaniałe rzeźby lśniły bielą na tle smukłych jodeł. W tym pałacu żyły dwie siostry - obydwie młode i piękne.
Młodsza, złotowłosa i błękitnooka Agata była cicha, spokojna, kochała przyrodę, a nade wszystko ptaki. Przywoływała je do pałacowych okien i karmiła z ręki ziarnem i okruszynami chleba. Starsza Jadwiga miała zupełnie inną naturę. Nudziła się w pustych zamkowych komnatach, lubiła tańce, zabawy i gwar.
Pewnego dnia obok zamku przejeżdżał młody rycerz. Zachwycony pięknem wyniosłej budowli, poprosił siostry o gościnę. Jadwiga z radością przyjęła młodzieńca pod dach, zaraz też pokochała go z wzajemnością i całe dni spędzała u jego boku. Agata zaś wolała towarzystwo swoich skrzydlatych przyjaciół i długie spacery wśród zielonych jodeł i rozłożystych paproci.
Wieczorem siadała cicho w okienku, stroniąc od towarzystwa siostry i jej rycerza. Pewnej nocy starszej siostrze przyszła do głowy straszna myśl. Postanowiła zgładzić Agatę, a po jej śmierci panować na zamku razem z wybrankiem swojego serca. Podzieliła się zbrodniczym planem z ukochanym.
Wczesnym świtem młodzieniec zakradł się do komnaty Agaty, chcąc ja uśpiona zrzucić z zamkowej wieży. Kiedy dotarł na miejsce, posłanie było puste. Dziewczyna wybiegła już do lasu, powitać nowy piękny dzień. Wyrodna siostra jednak nie zrezygnowała. Do dzbana złotego miodu dolała trucizny i czekała, kiedy spragniona Agata napije się z niego. Słońce wysuszyło już rosę, kiedy nieświadoma podstępu Agata wracała do zamku. Była już bardzo blisko, gdy nagle czarne chmury zasnuły niebo, pierwszy grom uderzył w wysokie drzewa.
Dziewczyna z przerażeniem dostrzegła, nad zamkiem wielką jasność i usłyszała ogłuszający huk. Piorun uderzył w zamkową wieżę, od jego wielkiej mocy, zamek rozpadł się na tysiące kamieni. Agata płacząc żałośnie chodziła wśród głazów, ale nie znalazła ciała siostry i jej kochanka. Jej łzy wyżłobiły ślady na kamiennych blokach. Możemy je dziś zobaczyć na gołoborzu zrodzonym z zamkowych ruin. Łzy Agaty spływały z Łysicy, aż u stóp góry utworzyły źródełko.
Ma ono cudowną moc - woda z niego leczy choroby oczu. Źródełko to nazwano imieniem opiekuna naszych oczu, którym jest Św. Franciszek (to właśnie on pisał hymny pochwalne na cześć piękna przyrody, którą przecież odbieramy naszym wzrokiem).
O POWSTANIU KIELC
Umilkły już dawno odgłosy rogów myśliwskich psiej gonitwy. Miało się ku wieczorowi i zmrok zaczął powoli otulać odwieczną puszczę. Wiatr ucichł zupełnie. Ptaki kończyły już całodzienne trele i układały się do snu. Ostatnie promienie zachodzącego słońca barwiły jeszcze korony potężnych, rozłożystych dębów, strzelistych jodeł i okazałych buków.
Z gęstej ściany lasu wyjechał na polanę strudzony jeździec i zatrzymał konia. Dźwięk myśliwskiego rogu rozdarł ciszę, brzmiał przeciągle i jakby trwożliwie. Myśliwiec po chwili przerwał i z uwagą nasłuchiwał. Odpowiedzi nie było. Długo jeszcze zabłąkany młody Książe Mieszko, syn Bolesława Śmiałego, próbował głosem rogu zwołać swoją rozproszoną po świętokrzyskiej puszczy drużynę.
Noc pokryła gwieździstym haftem niebo i pogrążyła we śnie całą przyrodę. Znużony długim polowaniem Mieszko ułożył się pod drzewem na kobiercu z mchu. Zamknął utrudzone powieki i zapadł w dziwny sen.
Mieszko śnił, że napadli go w głuszy leśnej groźni zbójcy. Odważny potomek Piastów zwarł się z nimi w nierównej walce. Przepełniony jakąś cudowną mocą, pokonywał zbójców. Poranieni napastnicy ratowali się ucieczką. Aż w końcu na polu walki pozostał tylko jeden zbójca, który by ocalić życie poddał się księciu. Zmęczony, zroszony potem Mieszko, chciał ugasić pragnienie. Kiedy zaczął rozglądać się wokoło za leśnym strumieniem, ranny zbójca podał mu swoją miedzianą butelkę. Spragniony Mieszko pociągnął z butelki i ból wykrzywił mu twarz. Rzucił naczynie i wypluł to, co miał w ustach. Jad musiał być piekielnie silny, bo palił ogniem gardło. Książe gorączkowo szukał wody, aby wypłukać usta i ugasić dręczące pragnienie. Jednak w pobliżu polany wody nie było. Mieszko poważnie zatrwożył się o swoje życie. Nagle dostrzegł jasność bijącą od kępy młodych modrzewi. Mieszko poznał, że to święty Wojciech, zamęczony przez Prusów za krzewienie wiary. Padł na kolana, święty uśmiechnął się dobrotliwie i nakreślił pastorałem na murawie kręty szlak. Zaraz tym śladem popłynął srebrzysty strumień zimnej, ożywczej wody. Spragniony Mieszko pił ją chciwie, aż ugasił pragnienie.
I wtedy nić zjaw sennych przerwała się. Książe ocknął się z dziwnego snu i wypoczęty podniósł się z leśnego legowiska. Wiatr rozwiał już poranne mgły i Mieszko zobaczył w pobliżu spływający z szumem po kamieniach strumień. Napił się z niego smacznej, zimnej wody – takiej samej, jaką pił we śnie. Pokrzepiony, ujął róg bawoli i zadął. Odpowiedziały mu rychło radosne okrzyki i pohukiwania zaniepokojonej o pana myśliwskiej drużyny.
Za chwilę wyłonił się z lasu orszak łowiecki Mieszka. Kiedy Mieszko miał już odjeżdżać, obejrzał się i zauważył bielejące w leśnej murawie olbrzymie kły – pozostałość po jakimś niespotykanych rozmiarów zwierzęciu*.
Po powrocie obwieścił wszystkim, że w miejscu w którym zagubiony nocował, zbuduje gród z kościołem.
Dotrzymał słowa w miejscu w którym Mieszko miał dziwny sen wybudowano kościół pod wezwaniem św. Wojciecha. A strumień który posilił księcia nazwano Sinicą. Nowo powstałej osadzie, na pamiątkę znalezionych kłów nadano nazwę Kielce.
* Jak podają kroniki, kieł – na trzy łokcie długi i zakrzywiony w kształcie szabli – wisiał długo w modrzewiowym kościółku i dopiero przy budowie (lub podczas pożaru jak podają niektóre źródła) nowej, większej świątyni uległ zniszczeniu. Jeśli taki kieł istniał naprawdę to, gdyby znaleziono choć kawałek, można by ustalić na podstawie kości do jakiego zwierzęcia on należał.
O SABATACH CZAROWNIC
Nad Górami Świętokrzyskimi, wysoka w chmurach króluje dumny szczyt Łysej Góry. W miejscu tym - jak mówią ludowe przekazy - odbywały się spotkania czarownic - zwane sabatami. Podczas tych zjazdów diabły i czarownice odprawiały tajemne gusła, trwała piekielna zabawa i tańce.
Nikt z ludzi nie śmiał się tam zbliżyć. Szatańskie śmiechy, straszne zaklęcia i upiorny wygląd uczestników sabatu mógł śmiertelnie przerazić. Czarownice żyły wśród mieszkańców okolicznych wsi. Wyglądały jak zwykłe kobiety. Tylko nocą, kiedy wśród jodeł szalała wichura i pioruny rozświetlały ciemność, diabelskie siostry siadały na miotły lub łopaty i po wypowiedzeniu zaklęcia:
"Płot nie płot
las nie las
wieś nie wieś
biesie nieś"
przenosiły się na szczyt Łysej Góry.
Ludzie zawsze obawiali się czarownic. Potrafiły one zsyłać na ludzi i zwierzęta choroby i śmierć, odbierać krowom mleko, wywoływać burze, zatruwać żywność i wodę, odbierać miłość mężów i narzeczonych. Kiedy na Łysej Górze wzniesiono klasztor (od tego czasu zaczęto nazywać to wzniesienie Górą Świętego Krzyża), bicie dzwonów i modlitwy mnichów przeszkadzały złym mocom.
Pewnej nocy diabły wyrwały z piekła ogromny głaz, wyleciały na ziemię otworem zwanym dziś Jaskinią Piekło (pod Gałęzicami koło Chęcin) i ruszyły w stronę klasztoru. Zmęczone dźwiganiem ciężaru przysiadły na chwilę na Górze Klonówce. Wtedy od wsi dobiegło pianie koguta - wstawał świt i diabelskie siły traciły moc. Ogromny głaz, wypuszczony z szatańskich szponów spoczywa do dziś na tym miejscu i nazwany został Diabelskim Kamieniem.
Rozgniewany Lucyfer wysłał ponownie swoich poddanych na Św. Krzyż, nakazując im zburzenie klasztornych zabudowań. Tym razem diabły niosły kamienie w płachcie. Były już blisko celu, gdy śpiące na klasztornym podwórku gęsi zbudzone łopotem i gwarem w powietrzu, zagęgały na alarm. Hałas wyrwał ze snu jednego z zakonników, który uderzył w dzwon, myśląc, że nadszedł czas na poranną modlitwę. I znów nie udał się diabelski podstęp. Diabły ogłuszone biciem dzwonów upuściły płachtę i potężne kamienie posypały się na zbocze góry. Leżą tam do dziś, rozbite na kawałki. Tak powstało gołoborze.
O RZECE TRUPIENIEC
Wczasach, kiedy szwedzki "potop" zalał już całą Polska w świętokrzyskich lasach grasowała banda zbója Poznera. Zbój ów miał narzeczoną, tak piękną jak żadna dziewczyna w okolicy.
Kochał ją bardzo i ze zbójeckich wypraw przynosił dla niej złote pierścionki, jedwabne suknie i naszyjniki z drogocennych kamieni. Dziewczyna wyglądała jak królewna. Pewnego dnia, kiedy Pozner wyruszył ze swoją bandą na rozbój, udała się ona na spacer w stronę leśnego potoku. Lubiła przeglądać się w lustrze wody i podziwiać swoją urodę. Tam ujrzeli ją szwedzcy żołnierze i oczarowani wdziękiem panny, porwali ją.
Pozner szalał z rozpaczy. W kościele Św. Wojciecha przysiągł Szwedom zemstę. Postanowił zerwać ze zbójeckim życiem, odprawił też pokutę za wyrządzone ludziom krzywdy. Wkrótce potem przy pomocy mieszkańców Kielc i okolicznych wsi utworzył zbrojny oddział. Jeźdźcy wyruszyli w kierunku Chęcin na spotkanie z wrogiem. W pobliżu Zgórska i Słowika napadli na zaskoczonych Szwedów. Wielu z nich zginęło w walce, a wielu utonęło w rzece podczes ucieczki przed atakującymi.
Od tego czasu rzeka Bobrza między Zgórskiem a Sitkówką nosi nazwę "Trupieniec".
TAWEL - ZBÓJ ŻYD
W roku 1825 grasowały na terenach Gór Świętokrzyskich liczne bandy zbójeckie, siejące postrach w całej okolicy i dalszych miejscowościach. Ludzie terroryzowani żyli w ciągłym napięciu nerwowym, niepewni spokojnej nocy oczekując niepożądanej wizyty leśnych gości, która kończyła się przeważnie kradzieżą mienia i chorobą domowników.
Jedną z takich band dowodził węgierski żyd Tewel, a jego zastępcą był Lembek, włościanin spod Św. Krzyża. Banda liczyła 30 ludzi i była bezwzględna w rabowaniu. Zabierano wszystko, a gdy nie otrzymano tego czego żądano, znęcano się i torturowano ofiary napadu. Ich ofiarą padały dwory, plebanie i kupcy. Dziwna to rzecz, że te wszystkie bandy grasujące nie ośmieliły się wyciągnąć ręki po bogactwa świętokrzyskie, aczkolwiek wszyscy wiedzieli, że klasztor kosztowności posiada. Mało tego, część łupów zdobytych przynoszono na ofiarę dla klasztoru na Świętym Krzyżu, a taka herszt Rusinowska wolne chwile od swych niecnych zajęć, spędzała na modlitwie w klasztorze Świętokrzyskim.
Banda Tewela po latach ukryta i ścigana przez prawo, rozsypała się, Tewel uciekł na Węgry, a pozostałych zbójców sędzia z Chęcin Raciborski, używając trafnych środków wychwytał i do więzienia na kuracje odesłał.
PODZAMCZE PIEKOSZOWSKIE
SOBOWTÓR KIELECKIEGO PAŁACU
W dolinie między rzekami Bobrzą i Łośną, 2km na pn.–wsch. od Piekoszowa, leży wieś Podzamcze Piekoszowskie. Tu na niewielkim wzniesieniu znajduje się będący w częściowej ruinie wczesnobarokowy pałac Tarłów, wzorowany na pałacu biskupów w Kielcach.
Fundatorem tego jednego z najważniejszych obiektów architektury rezydencjonalnej XVII w. był Jan Aleksander Tarło, wojewoda sandomierski. Pałac powstał w latach 1645–1650. Legenda głosi, że w czasie uczty urządzonej przez biskupa krakowskiego Jana Zadzika w nowo wybudowanym pałacu w Kielcach, gospodarz z pogardą odrzucił zaproszenie Jana Aleksandra mówiąc: - „Po chałupach nie jeżdżę”. Wtedy urażony Tarło miał rzec: - „Zapraszam zatem ekscelencję do siebie do Piekoszowa za dwa lata, do takiego samego pałacu jaki ekscelencja tu posiadasz”.
Tyle mówi podanie. Jak było naprawdę? Czy to zdarzenie było przyczyną powstania budowli? Trudno dziś odpowiedzieć na te pytania ze względu na ubogi materiał źródłowy.
W pobliżu Niewachlowa przebiegała granica pomiędzy dobrami biskupa i Tarły, tak więc ufundowanie pałacu w Podzamczu mogło być jednym z elementów prowadzonej pomiędzy nimi rywalizacji.
Budowla uległa zniszczeniu w końcu XIX wieku. W okresie międzywojennym i po II wojnie światowej podejmowano próby odnowienia i zagospodarowania pałacu. Ostatecznie poprzestano tylko na zabezpieczeniu przed dalszą dewastacją.
TAJEMNICA KIELECKIEGO ZEGARU KATEDRALNEGO
Był rok 1727, kiedy to biskup krakowski Feliks Szaniawski sprowadził do Kielc zegarmistrza, nadzwyczaj w tej sztuce biegłego. Zlecił mu zrobienie zegara i umieszczenie go na szczycie nowo odbudowanej dzwonnicy kolegiackiej. Zegar miał wskazywać wiernym kiedy pora do pacierza klękać lub do pracy śpieszyć.
Zegarmistrz zabrał się ostro do pracy. W kilka miesięcy później nawet w warszawskich salonach mówiło się o ciekawej innowacji technicznej w kieleckiej kolegiacie, jaką był zegar bijący nie tylko godziny, ale i kwadranse. Takie urządzenie w owych czasach było bowiem rzadkością. Na wieży jednak umieszczono, ku zdziwieniu mieszczan, tylko trzy tarcze zegarowe. Kielczanie zastanawiali się dlaczego nie cztery - po jednej z każdej strony świata, i posądzali Szaniawskiego o skąpstwo.
Biskup podobno miał wiele różnorodnych zainteresowań. Był z zamiłowania mechanikiem i architektem; zlecając wykonanie prac mistrzom tych zawodów, często udzielał im rad, choć nie zawsze trafnych. Najczęściej uwagi przyjmowano, ale niestosowano się do nich. Tymczasem ambitny zegarmistrz, zrazu delikatnie, dał do zrozumienia zleceniodawcy, że nie zna się na zegarmistrzostwie. Ponieważ to nie pomogło, mistrz zeżlił się i powiedział:
- Ja się ekscelencji do kazania nie wtrącam, bo się na tym znam tyle, co biskup na zegarach.
Wybuchł skandal i mistrz wyjechał z Kielc, mimo iż dopiero trzy tarcze zostały umocowane na wieży. Wszyscy namawiali biskupa, aby z zegarmistrzem się pogodził, ofiarowali się jako pośrednicy między zwaśnionymi stronami, ale bez skutku. Szaniawski bowiem także był bardzo ambitny. Z kolei proponowali biskupowi, aby powierzył dokończenie dzieła komu innemu, ale na to również fundator się nie zgodził, bo uważał, że po mistrzu — nawet jeśli był " w pysku kąśliwy"— poprawiać nie należy.
I tak na wieży katedralnej zostały trzy tarcze zegarowe, jako pamiątka waśni dwóch ludzi, obdarzonych dużą ambicją, ale i darzących się wzajemnie szacunkiem.
... [ Pobierz całość w formacie PDF ]