Lansdowne Judith A. - Zauroczony ksiÄ…ĹĽÄ™, L

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Judith A. Lansdowne
Zauroczony książę
1
Przeciągły huk zagłuszył długą litanię przekleństw, które wy­
rwały się zza zaciśniętych warg Abbercombe'a, gdy trafiony
piorunem konar runął pod nogi jego wierzchowca. Rasowy koń
spłoszył się i stanął dęba. Jeździec uspokoił przerażone zwierzę,
szczelniej otulił się płaszczem i pochylił głowę tak, by lodowa­
ty strumień deszczówki spływał z ronda kapelusza wprost na
grząski trakt Otóż i uroki angielskiej prowincji!... Szczęściem
do oberży „Pod różą i koroną" została już tylko mila drogi!
Najgorsze, że nie całkiem jeszcze wydobrzał po przepra­
wie przez kanał La Manche. Zwieńczone białymi grzywami
wzburzone fale zmusiły go - nieszczęsną ofiarę morskiej cho­
roby - do odbycia podróży na stojąco, a raczej na zwisająco
przy relingu „Wędrownego sokoła". Mimo to, gdy tylko wy­
lądował w Portsmouth, bez zwłoki wyruszył do Londynu.
Gdyby utrzymała się ładna pogoda, siedziałby teraz wygod­
nie przed kominkiem w salonie Fielding House, książęcej re­
zydencji przy Great Stanhope Street. Niestety, niebo spłata­
ło paskudnego figla i musiał wlec się noga za nogą.
W młodych latach znał tę drogę na pamięć, każdą wyrwę
i wszystkie wyboje. Przebyłby ją galopem i ani burza, ani za­
padająca noc nie spowolniłyby jego tempa. Ale nie był już
niedowarzonym młodzikiem i nade wszystko pragnął znaleźć
się w ciepłym wnętrzu oberży. Zasiąść wygodnie z kielisz­
kiem brandy w garści... a Londyn niech sobie czeka do jutra!
5
Kiedy ujrzał wreszcie oberżę, zadziwiła go swymi rozmia­
rami. Pamiętał skromny zajazd z kilkoma pokoikami dla
podróżnych. Teraz zaś miał przed sobą imponujący trzypię­
trowy budynek z ogromnymi stajniami! Ledwie wjechał na
dziedziniec, dwóch stajennych wyrosło jak spod ziemi i za­
opiekowało się jego wierzchowcem. W strugach deszczu
Abbercombe musiał wyminąć trzy karetki pocztowe, faeton
i kabriolet, nim wreszcie dotarł do frontowych schodów.
Wszedłszy do ogólnej sali, zatrzymał się przy drzwiach,
a w jego spojrzeniu błysnęło rozbawienie. Wziął się pod boki
i spiesznie wbił wzrok w swe ubłocone buty, by nie ryknąć
gromkim śmiechem. Ubawił go kontrast pomiędzy własnym
opłakanym wyglądem a powierzchownością elegantów, któ­
rzy z kieliszkami w rękach obsiedli oba buchające ogniem ko­
minki i głośno gawędzili.
- Witamy „Pod różą i koroną", milordzie. Czego sobie
wielmożny pan winszuje?
Abbercombe podniósł wzrok i uśmiechnął się do okrąglut­
kiego jegomościa opasanego ogromnym białym fartuchem.
- Jezdem Bill Wentworth - oznajmił grubasek, obrzucając
przybysza badawczym spojrzeniem. - Znaczy się oberżysta.
Jak wielmożny pan chce się ogrzać przy ogniu, to z serca za­
praszam. Ale ani izby, ani łóżka u nas nie uświadczy, za żadne
pieniądze! Wszystkie pokoje zamówione od kilku tygodni, co
do jednego. Jutro będzie tu mecz bokserski, to i kibiców się
nazjeżdżało. - Rumianolicy oberżysta zamilkł na chwilę, ode­
tchnął głęboko i podrapał się w kark. - Bez urazy, milordzie,
ale coś mi się zdaje, że jużem gdzieś widział wielmożnego pa­
na... Jakem tylko spojrzał, myślę sobie: przecie on nie obcy!...
Mam nazwisko na końcu języka... i ani rusz!...
- Ale pamięć, no, no! - Abbercombe uśmiechnął się od
ucha do ucha, zdjął mokrusieńkie rękawice i wyciągnął zzięb­
niętą rękę. - Miałeś najwyżej siedem lat, kiedyśmy się widzie­
li po raz ostatni... Wszyscy wołali wtedy na ciebie Willy, nie
Bill. Przybyło ci od tego czasu wzrostu... i tuszy!
Brwi Billa Wentwortha podjechały w górę ze zdumienia. Ujął
wyciągniętą dłoń i z natężeniem popatrzył w twarz podróżnego.
6
- A niechże mnie! - wykrzyknął wreszcie, puszczając rękę
niespodziewanego gościa. - Lord Warren! Ze też doczekałem
tego dnia! Zapraszam, z całego serca zapraszam, panie mar­
kizie! Zara się znajdzie miejsce przy ogniu i cóś mocniejsze­
go do wypicia na mój koszt, ma się rozumieć! A może milord
chciałby przenocować...? Po co ja głupi pytam? Kto w taki
ziąb i pluchę nie chciałby przenocować?! Zara poślę dziewu­
chę, to migiem prześcieli łóżko dla pana markiza... moje włas­
ne łóżko, milordzie! I wygrzeje szkandelą. Molly! Molly!
- Z przyjemnością napiję się brandy i posiedzę przy ko­
minku. Przyznam też, że wprost marzę o łóżku... ale nie mo­
gę pozbawiać cię twojego!
-Jak to nie?! Tatulo wciąż powtarzali: „Dla markiza War­
rena zawżdy się znajdzie u nas miejsce. W kajdanach czy bez
kajdan jest pod tym dachem najmilej widziany, nigdy mu tu­
taj nie odmówią ani jadła, ani noclegu!"
- No, no... Czuję się doprawdy zażenowany, Willy... to
znaczy Bill. Tylko, widzisz, nie jestem już markizem.
- Niech mnie wielmożny pan nazywa, jak mu wygodniej.
A markiz czy nic markiz, to dla mnie bez różnicy, milordzie.
Pokój czekał tu na wielmożnego pana od osiemdziesiątego
dziewiątego roku... i wreście się doczekał!
- Dzięki! - uśmiechnął się zaskoczony serdecznym przyję­
ciem Abbercombe. - Bardzo ci jestem wdzięczny, Willy.
- Pewnie chciałby pan czym prędzej zrzucić z siebie to
mokre odzienie, co? Chodźmy, milordzie! Sam dopilnuję, że­
by wszystko było jak trza!
- Obawiam się, że nie mam ubrania na zmianę. Moje kufry
zostały w Portsmouth, a to, co było w jukach, zamokło i ubło­
ciło się tak samo jak to, co mam na grzbiecie.
- Furda! - uśmiechnął się szeroko oberżysta, kładąc rękę
na ramieniu milorda i popychając go w kierunku schodów. -
Cóś tam zawsze się znajdzie suchego i ciepłego, i wielmożny
pan od razu się lepiej poczuje!
- Chciałbym o cóś spytać, o wiele się pan nie obrazi, mi­
lordzie - niepewnie odezwał się Wentworth w jakiś czas póź-
7
niej. Osobiście asystował przy kąpieli, wytarł Abbercombc'a
do sucha i pomógł mu się przyodziać. -Jak też wielmożny
pan zgubił tego markiza?! Nie wiedziałem, że te dranie na­
wet i z tego mogą człeka wyzuć!
- Bo nie mogą - odparł Abbercombe, zawiązując pod szy­
ją niebieską chustkę w groszki. - Tylko, widzisz, mój ojciec
zmarł pięć lat temu, więc teraz ja jestem księciem. - Roze­
śmiał się na widok zdumionej miny oberżysty. - Chyba nie
stracisz do mnie sympatii, Willy, z powodu takiego głup­
stwa? Mam w Anglii niewielu przyjaciół i bardzo bym się
zmartwił, gdyby jednego ubyło!
- Panie święty! - sapnął Wentworth. - Pomyśleć tylko, że ja
tu stoję i przebieram prawdziwego księcia we własne gacie...
- Ano, przebierasz. A książę jest ci za to cholernie wdzięcz­
ny. Brr! Czuję mróz w kościach, odkąd wszedłem na pokład
„Sokoła". A mokrzuteńki jestem od rana. Wyglądam dopraw­
dy bardzo oryginalnie! Może zejdziemy na dół i rozgrzejemy
się brandy? Napijesz się ze mną, prawda?
- Napiję się z panem i za pańskie zdrowie, milordzie -
przytaknął Willy, energicznie kiwając głową. - Niech mi ktoś
spróbuje zabronić!
Co prawda Bryan Kettering nie był pierwszym, który do­
strzegł powracającego do ogólnej izby z szynkwasem Abber­
combe'a, ale pierwszy wybuchnął na jego widok gromkim
śmiechem. A było co oglądać: książę stąpał w samych poń­
czochach, w bryczesach stanowczo zbyt obszernych, ale za
to za krótkich, w koszuli, w której zmieściłoby się dwóch ta­
kich jak on, oraz w brązowym wełnianym surducie ze zbyt
długimi rękawami, które właśnie starał się podwinąć!
Abbercombe spojrzał w kierunku młodzieńca, zmrużył
porozumiewawczo oko i uśmiechnął się od ucha do ucha, po
czym potulnie ruszył za gospodarzem w stronę kominka,
przy którym zwolniło się miejsce. Usadowił się tam wygod­
nie ze szklaneczką brandy w ręku. Wentworth skłonił się ce­
remonialnie, stuknął się szklaneczką z księciem i łyknąwszy
zdrowo za jego pomyślność, pospieszył do pozostałych go­
ści. Książę tymczasem odchylił głowę na oparcie krzesła, wy-
8
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leborskikf.pev.pl
  •