Le Guin Ursula K. - Miejsce początku, Le Guin Ursula K
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ursula K. Le Guin
Miejsce początku
(The Beginning Place)
Przełożyła Monika Dutkowska
1
Kasjer na siódemkę! – i znów do kasy między barierki rozładowywać druciane wózki, Jabłka trzy po osiemdziesiąt dziewięć centów, ananas w kostkach cena okazyjna, pół galona dwuprocentowego – siedemdziesiąt pięć, cztery i jeden w sumie pięć, dziękuję, od dziesiątej do szóstej, przez sześć dni w tygodniu; a dobry był w tym. Kierownik, facet ulepiony z żelaznych opiłków i żółci, chwalił go za operatywność. Inni kasjerzy, starsi, żonaci, gadali o piłce ręcznej, nożnej, spłatach za domek, dentystach. Mówili na niego Rodge, z wyjątkiem Donny, która mówiła na niego Buck. Klienci w godzinach szczytu – ręce, które podają pieniądze, ręce, które biorą. Gdy nie było ruchu, starsi mężczyźni i kobiety lubili sobie pogawędzić, nie miało znaczenia, co się odpowiadało, i tak nie słuchali. Operatywność towarzyszyła mu przez czas pracy, ale nie dłużej. Przez osiem godzin dziennie rosół z makaronem za sześćdziesiąt dziewięć, konserwy dla psów cena okazyjna, pół kwarty bitej śmietany dziewięćdziesiąt pięć, jeden i pięć, tak, mamy czterdzieści Wracał do domu na Oak Valley Road i jadł obiad z matką, potem trochę pogapił się w telewizor i szedł spać. Czasem zastanawiał się, co by robił, gdyby supermarket Sam’s Thrift-E-Mart znajdował się po drugiej stronie autostrady, bo przejście dla pieszych było oddalone o cztery przecznice w jedną i sześć w drugą stronę, więc nigdy by się tam nie wybrał. Ale pierwszego dnia po przeprowadzce pojechał tam po zakupy, żeby zaopatrzyć lodówkę, i zobaczył wywieszkę „POTRZEBNY KASJER”, którą umieszczono pół godziny wcześniej. Gdyby nie trafiło mu się to zajęcie, mógłby, tak jak miał ochotę i jak planował, kupić samochód i dojeżdżać do śródmieścia do pracy. Ale nigdy nie miał pieniędzy na dobry wóz i dopiero teraz mógł zaoszczędzić tyle, że za jakiś czas starczy może na coś porządnego. Wolałby raczej mieszkać w samym mieście i obywać się bez samochodu, ale matka bała się centrum. Idąc to domu przyglądał się autom i medytował, jakie by w swoim czasie wybrał. Samochody nie interesowały go specjalnie, ale skoro rozstał się z myślą o nauce, to przecież pieniądze trzeba w końcu na coś wydać, i z przyzwyczajenia myślał o tym, kiedy wracał do domu. Był zmęczony – przez cały dzień w kółko tylko rzeczy na sprzedaż i pieniądze, więc ponieważ ręce były zajęte tylko tym, to głowa nie rejestrowała nic innego, wyrzucając szybko i ten balast.
Gdy przeprowadziła się tutaj wczesną wiosną niebo nad dachami w czasie jego powrotów do domu skrzyło się zimną zielenią i złotem Teraz, w lecie, na pozbawionych drzew ulicach o siódmej wieczorem było jeszcze ciągle widno i gorąco. Samoloty wybijające się z lotniska oddalonego o dziesięć mil na południe przecinały gęste oślepiające niebo, ciągnąc za sobą własny dźwięk i cień; połamane metalowe huśtawki na placykach zabaw skrzypiały koło podjazdów. Osiedle nosiło nazwę Kensington Heights. Aby dotrzeć do Oak Valley Road, przeciął Loma Linda Drive, Raieigh Drive, Pine View Place, skręcił w Kensington Avenue, przeciął Chelsea Oaks Road. Nie było tu wzgórz, nie było dolin, Raleighów ani dębów. Na Oak Valley Road stał dwupiętrowe domy, każdy o sześciu mieszkaniach, pomalowane na kolor brązowy i biały. Między stanowiskami dla samochodów ciągnęły się płaty trawnika obramowane połupanymi białymi kamieniami i obsadzone jałowcem. Papierki po gumie do żucia, puszki po napojach chłodzących, plastikowe pokrywki, pancerze i szkielety produktów nietrwałych, które przechodziły przez jego ręce w dziale spożywczym, walały się między białymi kamieniami i ciemnymi krzewami. Przy Raleigh Drive i Pine View Place stały domy-bliźniaki, a przy Loma Linda domki jednorodzinne, każdy z własnym podjazdem, placykiem do parkowania, trawnikiem, białymi kamieniami i jałowcem. Ścieżki były równe, ulice poziome, teren płaski. Stare miasto, w centrum, leżało na wzgórzach, nad rzeką, ale wschodnie i północne dzielnice obsiadły równinę. Raz tylko objął wzrokiem okolicę, w dniu, w którym przyjechali tutaj ze wschodu wozem meblowym. Tuż przed tablicą wyznaczającą granicę miasta autostrada biegła wiaduktem i stamtąd widać było pola. Za nimi miasto w złotej mgle. Pola, łąki w łagodnym wieczornym świetle i ciemię drzew. Potem fabryka farb z wielobarwną reklamą zwróconą ku szosie i – osiedle mieszkaniowe.
Pewnego popołudnia po pracy, był wtedy upał, przeciął na ukos rozległy parking supermarketu Sam’s Thrift-E-Mart i podjazdem dla wozów dostawczych doszedł do wąskiego chodnika stanowiącego skraj autostrady, żeby sprawdzić, czy nie dałoby się tamtędy wydostać na świat, na pola, które widział pierwszego dnia, ale nie było jak. Śmietnik pod nogami, papiery, żelastwo, plastyk; powietrze smagane i udręczone biczami podmuchów, ziemia rozdygotana od każdej przejeżdżającej ciężarówki, bębenki w uszach bombardowane hałasem, a i do oddychania nic poza swędem spalonej gumy i wyziewami diesla. Po półgodzinie zrezygnował i chciał zejść z autostrady, ale osiedlowe uliczki były oddzielone od nasypu szosy łańcuchami. Musnął wrócić tą samą drogą przez parking supermarketu, żeby wydostać się na ulicę Kensington. Porażka rozjątrzyła go, czuł się, jakby go ktoś poturbował. Szedł do domu mrużąc oczy w gorących, poziomych promieniach słońca. Samochodu matki nie było na placyku przed domem. Kiedy otwierał drzwi, dobiegł go z głębi mieszkania dzwonek telefonu.
– Jesteś w końcu! Dzwonię i dzwonię. Gdzie byłeś? Dzwoniłam już dwa razy. Zostanę tutaj mniej więcej do dziesiątej. U Durbriny. W zamrażarce masz indyka. Nie ruszaj dań orientalnych, będą na środę. Weź sobie na obiad indyka. – Dolar dwadzieścia dziewięć centów, dziękuję, zabrzęczało mu w głowie. – Nie zdążę na początek tego filmu na szóstym kanale, oglądaj go za mnie, aż wrócę.
– Okay.
– No to na razie.
– Na razie.
– Hugh?
– Co?
– Gdzie byłeś tak długo?
– Wracałem do domu inną drogą.
– Co jesteś taki zły?
– Nie wiem.
– Weź aspirynę. I zimny prysznic. Jest tak gorąco. Dobrze ci radzę. Ja nie wrócę późno. No to uważaj na siebie. Nie wychodzisz dzisiaj?
– Nie.
Zawahała się, nic już nie mówiła, ale nie odkładała słuchawki. Powiedział „na razie”, odłożył pierwszy i stał przy aparacie. Czuł się ciężki, ciężkie zwierzę, gruby pomarszczony stwór z obwisłą dolną wargą i stopami Jak opony ciężarówki. Dlaczego spóźniłeś się piętnaście minut dlaczego jesteś zły uważaj na siebie nie jedz mrożonego dania orientalnego nie wychodź. W porządku. Uważaj na siebie uważaj. Ruszył się wreszcie, wstawił indyka do pieca, nie włączył go uprzednio, jak zalecała instrukcja; nastawił na czas. Był głodny. Zawsze był głodny. Właściwie to nigdy nie był głodny, ale zawsze chciało mu się jeść. W spiżarce znalazł torebkę orzeszków; zabrał ją do pokoju, włączył telewizor i usiadł w fotelu. Fotel zadrżał i zaskrzypiał pod jego ciężarem. Podniósł się gwałtownie upuszczając torebkę z orzeszkami. Tego już było za wiele – słoń napychający się orzeszkami. Czuł, że ma otwarte usta, tak jakby nie mógł wciągnąć powietrza do płuc. Gardło miał zablokowane czymś, co usiłowało wydostać się na zewnątrz. Stał koło fotela, dygotał cały, a to coś w gardle wydobywało się jako słowa. „Nie mogę, nie mogę” – powiedziało na głos.
Przestraszył się bardzo, w pamięć ruszył ku drzwiom frontowym, otworzył je szarpnięciem i wypadł z domu, zanim to coś miało czas powiedzieć więcej. Gorące przedwieczorne światło słoneczne migotało na białych kamieniach, parkingach, samochodach, ścianach, huśtawkach, antenach telewizyjnych. Stał rozdygotany, szczęki mu chodziły, to coś próbowało siłą je otworzyć i przemówić znowu. Nie wytrzymał i uciekł.
Na wprost Oak Valley Road, na lewo w stronę Pine View Place, znowu na prawo, nie wiedział gdzie, nie był w stanie odczytać tabliczek. Rzadko biegał, nie miał wprawy. Walił stopami w ziemię twardo, ciężko. Auta, parkingi, domy zlewały się w jaskrawo pulsującą mgłę, która, w miarę jak biegł, czerwieniała i ciemniała. Słowa za oczami głosiły „Biegniesz poza kres dnia”. Powietrze wpadające do gardła, płuc było kwaśne, palące, oddech wydobywał się z szelestem dartego papieru. Ciemność gęstniała jak krew. Stawiał nierówne kroki z coraz większym wysiłkiem, mimo że biegł teraz z góry. Próbował się zatrzymać, zwolnić, czując, że ziemia kruszy mu się, wysuwa spod stóp, a twarz muskają mu raz po raz delikatne gałązki krzewów. Widział albo czuł liście, ciemne liście, gałęzie, muł, ziemię, ściółkę i przez łomotanie serca i oddechu słyszał głośną, nieprzerwaną muzykę. Zrobił kilka wolnych, powłóczystych kroków, opadł na czworaki, a potem jak długi rozciągnął się na brzuchu na skalistej ziemi nad brzegiem strumienia.
*
Kiedy wreszcie usiadł, nie miał uczucia, że spał, ale było to jak przebudzenie z głębokiego snu w ciszy, kiedy człowiek należy w pełni do siebie i nic nie może go poruszyć, dopóki nie rozbudzi się całkiem. Źródłem spokoju była muzyka wody. Pod jego dłonią piasek zsuwał się ze skały. Kiedy usiadł, poczuł, jak powietrze swobodnie wypełnia mu płuca, chłodne powietrze pachnące ziemią i zgniłymi liśćmi, i zielonymi liśćmi, i wszelakim rodzajem zielska i traw, i krzewów, i drzew, chłodna woń wody, ciemna woń mułu, słodki zapach, w jakiś sposób znajomy, chociaż nie potrafił go nazwać, wszystkie wonie pomieszane, a mimo to oddzielne jak nici w tkaninie, co dowodziło, że część mózgu zawiadująca węchem jest czynna i pojemna, że mieści, choć nie ma dla nich nazw, wszystkie warianty zapachów, woni, aromatów i odorów, które składały się na mocny, ciemny, z gruntu obcy, a jednak bliski zapach brzegu strumienia późnym letnim wieczorem na wsi.
Bo był na wsi. Nie miał pojęcia, ile przebiegł, bo nawet nie zdawał sobie sprawy, Jak długa jest mila, ale wiedział, że zostawił za sobą ulicę, domy, granicę brukowanego świata, że biegł po ziemi. Mroczny, przesycony lekką wilgocią, nieuładzony niewiarygodny światek – jednym palcem dotknął ziarenek piasku i – ziemi, zbutwiałych liści, kamyków, sporego kamienia tkwiącego do połowy w ziemi, korzonków. Leżał z twarzą wciśniętą w ziemię, na niej, w niej. Głęboko zaczerpnął powietrza i przycisnął otwarte dłonie do ziemi.
Zmrok jeszcze nie zapadł. Oswojone już oczy widziały teraz wyraźnie, chociaż ciemniejsze barwy i wszystkie zacienione miejsca były na skraju nocy. Niebo pomiędzy czarnymi, ostro rysującymi się konarami nad głową było bez barwy i bez smugi jasności wskazującej, w której stronie zaszło słońce. Nie było jeszcze gwiazd. Strumień, szerokości dwudziestu czy trzydziestu stóp, usiany głazami, burzliwy i migocący wśród skał, zdawał się jaskrawszym kawałkiem nieba. Otwarte piaszczyste brzegi po obu stronach były jasne, jedynie w dole, gdzie drzewa rosły gęściej, zmierzch wygładził już nierówności, zamazał detale.
Strzepnął piasek, zeschłe liście i pajęczyny z twarzy i włosów, czuł pod okiem lekkie kłucie ułamanej gałązki. Wychylił się w przód wsparty na łokciu, przejęty, i palcami lewej ręki dotknął wody; początkowo bardzo lekko, płaską dłonią, jakby głaskał zwierzę; po chwili zanurzył rękę w wodzie i uczuł, jak prężny nurt napiera na jego dłoń. Wychylił się jeszcze dalej, opuścił głowę i opierając obie dłonie na piaszczystych płyciznach przy brzegu, zaczął pić.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]