Le Guin Ursula K - Hain 02 - Planeta Wygnania, fantastyka(1)

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ursula K. Le Guin

Planeta Wygnania

 

 

Tytuł oryginału: Planet of Exile

 

Rozdział 1

Garść mroku

 

W ostatnich dniach ostatniego cyklu księżyca Jesieni nad ginącymi lasami Askatewaru wiał zimny wiatr z północnych kresów, przesycony zapachem dymu i śniegu. Młoda Rolery, podobna do dzikiego zwierzątka w swym jasnym futrzanym okryciu, przemykała zwinnie i niemal niepostrzeżenie między drzewami, przez kurhany zeschłych liści, zostawiając za sobą wznoszone kamień po kamieniu mury na stokach Tewaru i krzątanie przy ostatnich zbiorach na polach. Nikt za nią nie wołał. Szła samotnie na zachód ledwie przetartą ścieżką, pooraną niezliczonymi bruzdami przez ciągnące na południe ryjce, tu i tam zatarasowaną pniami powalonych drzew i wielkimi zaspami opadłych liści.

  Na rozstajach, tam gdzie ścieżka rozwidlała się u podnóża Wzgórz Granicznych, poszła prosto, ale nie zdążyła zrobić nawet dziesięciu kroków, kiedy nadciągający z tyłu rytmiczny szelest kazał jej się szybko obejrzeć.

   Szlakiem z północy pędził biegacz, ubijał nagimi stopami przybój liści, powiewając za sobą długą przepaską związującą mu włosy. Biegł z północy równym, wytrwałym, rozrywającym płuca krokiem; nie spojrzawszy nawet na Rolery, przemknął ze stłumionym tupotem obok niej i tyle go było. Wiatr poniósł go do Tewaru, jego i wieści, z jakimi spieszył: o burzy, o katastrofie, o Zimie, o wojnie... Rolery bez zaciekawienia odwróciła się i ruszyła w swoją stronę ledwie widoczną ścieżką, pnącą się zakosami pośród wielkich, martwych, pojękujących pni, aż wreszcie ze szczytu wzgórza ujrzała w oddali skrawek czystego nieba, a pod nim morze.

   Zachodni stok Wzgórz oczyszczono z martwego lasu. Przycupnąwszy pod osłoną potężnego pnia, mogła sięgnąć wzrokiem aż po najdalszy opromieniony zachód, bezkresne połacie równiny przypływowej i - nieco poniżej miejsca, w którym siedziała, i odrobinę w prawo - otoczone murami, przykryte czerwonymi dachami, rozłożone na nadmorskim urwisku, miasto farbornów.

   Wysokie, barwnie pomalowane domy z kamienia siały zamęt w głowie mnogością wyrastających, jedne ponad drugimi, okien i dachów, opadających wzdłuż pochyłości szczytu urwiska po sam jego brzeg. Na zewnątrz murów i u stóp klifu, tam gdzie na południe od miasta był on znacznie niższy, ciągnęły się milami pastwiska i pola, wszystkie otoczone groblami, wszystkie pocięte w tarasy, schludne jak wzorzyste kobierce. Od murów miasta na krawędzi urwiska, nad groblami i wydmami, prosto ponad brzegiem morza i połyskliwą gładzią piasków zalewowych biegła na przestrzeni pół mili wsparta na gigantycznych, kamiennych, łukowych przęsłach droga łącząca miasto z dziwaczną czarną wyspą pośród piasków - ogromną, niedostępną morską skałą. Sterczała spośród lśniących równin i błyszczących płachci piasku smolista i kładąca smolisty cień, sroga i nieubłagana, o szczycie wyrzeźbionym w arkady i wieżyce bardziej fantastyczne niż jakiekolwiek dzieło wiatru i morza. Czym była - domem, fortem, pomnikiem, kurhanem? Jaka mroczna siła wydrążyła tę skałę i zbudowała ten niesamowity most, dawno w przedczasie, gdy farborni byli potężni i toczyli wojny.

  Rolery nigdy nie brała sobie do serca posądzeń o czary, które nieodłącznie towarzyszyły każdej opowieści o farbornach. Teraz, patrząc na tę czarną wyspę pośród piasków, pojęła, że jest to coś rzeczywiście dziwnego - pierwsza naprawdę dziwna rzecz, jaką widziała w swoim życiu: zbudowana w zamierzchłym przedczasie, który był jej zupełnie obcy, rękami istot z obcej krwi i ciała, wymyślona przez obce umysły. Było w niej coś złowieszczo tajemniczego, coś co bardzo ją pociągało. Z fascynacją zaczęła obserwować maleńką postać idącą tym podniebnym wiaduktem, karzełka w zestawieniu z jego ogromną długością i szerokością; kropeczkę, ciemną plamkę pełznącą ku czarnym wieżycom bijącym w niebo spośród rozmigotanych piasków.

  Z tej strony Wzgórz wiatr nie był tak przejmująco zimny. Słońce, świecące z bezkresnego zachodu przez szczelinę w grubej warstwie chmur, złociło ulice i dachy domów u jej stóp; miasto wabiło ją nieznanym. Ulegając nagłemu impulsowi, bez chwili wahania, zbiegła lekko i szybko po zboczu góry, przekroczyła wielką bramę.

   Znalazłszy się w murach miasta, szła dalej - lekko jak przedtem, dziarsko-niedbale, bo tak nakazywała jej duma - ale kiedy pod stopami poczuła szare, idealnie gładkie kamienie bruku ulicy obcych, serce zaczęło jej walić w piersi. Zerkała ukradkiem na lewo i prawo, na wysokie domy ze spiczastymi dachami i oknami z przezroczystego kamienia - więc jednak ta opowieść okazała się prawdą! - całe zbudowane nad powierzchnią ziemi, i wąziutkie poletka przed niektórymi z nich, gdzie jaskrawopurpurowe i pomarańczowe liście kellem i hadun pięły się w górę po malowanych na niebiesko i zielono ścianach, tryskając barwami pośród szarej monotonii jesiennego krajobrazu. W pobliżu wschodniej bramy wiele domów stało pustych, nie miały błyszczących okien, a farba na ich kamiennych ścianach łuszczyła się i odpadała. Ale to tylko kilka ulic i ciągów schodów; dalej domy były już zamieszkane. Zaczęła mijać pierwszych farbornów.

   Patrzyli na nią zupełnie otwarcie. Rolery słyszała, że farbornowie potrafią spojrzeć człowiekowi prosto w oczy, ale nie zdecydowała się tego teraz sprawdzić. Najważniejsze, że nikt jej nie zatrzymywał. Ubraniem niewiele się od niej różnili, a niektórzy z nich - co wypatrzyła swymi ukradkowymi zerknięciami - nie mieli wcale skóry wiele ciemniejszej niż ludzie. Ale w twarzach, na które nie podnosiła wzroku, wyczuwała nieziemską ciemność oczu.

   Nagle ulica zakończyła się szerokim otwartym placem, przestronnym i płaskim, pociętym przez chylące się ku zachodowi słońce w pasy cienia i złota. Z czterech stron stały cztery domy wielkości małych pagórków ozdobione od przodu ciągami wielkich arkad, a powyżej - płytami na przemian szarego i przezroczystego kamienia. Prowadziły tu tylko cztery ulice i wszystkie cztery można było zamknąć bramami, których skrzydła wisiały wkute w ściany czterech wielkich domów. W ten sposób plac tworzył coś w rodzaju fortu w forcie czy też miasta w mieście. Ponad tym wszystkim strzelała prosto w niebo część jednego z budynków i górowała nad całym placem jaśniejąc w promieniach słońca.

   Było to warowne miejsce, lecz niemal zupełnie pozbawione mieszkańców.

   W jednym z rogów placu, wysypanym piaskiem, wielkim jak pole, bawiło się kilku małych farbornów. Dwóch najstarszych toczyło z zaciętością i wielką wprawą walkę zapaśniczą, a grupka młodszych chłopców w ochronnych watowanych kurtkach i czapkach zawzięcie trenowała pchnięcia i cięcia drewnianymi mieczami. Zapaśnicy przedstawiali sobą cudowny widok, gdy tak obchodzili się nawzajem w powolnym, groźnym tańcu, po czym z zaskakującą zwinnością i wdziękiem przechodzili do zwarcia. Nie mogąc oderwać od nich wzroku, Rolery przystanęła obok jakiejś pary wysokich i milczących farbornów w futrach. Kiedy nagle większy z zapaśników przekoziołkował w powietrzu i wylądował płasko na obu muskularnych łopatkach, zaparło jej dech w piersi, niemal tak samo jak jemu i natychmiast roześmiała się ze zdumienia i podziwu.

  - Świetny rzut, Jonkendy! - zawołał stojący obok niej farborn, a kobieta po przeciwnej stronie areny zaklaskała w ręce. Młodsi chłopcy, pochłonięci swą walką, nie widzący poza nią świata, ani na chwilę nie przestawali młynkować, ciąć i parować.

  Nie wiedziała, że magowie wychowują swoich synów na wojowników ani że cenią sobie zręczność i siłę. Co prawda słyszała o tych ich zapasach, ale zawsze wyobrażała ich sobie mgliście jako pająkowatych garbusów, przesiadujących w mrocznych piwnicach nad kołami garncarskimi i wyrabiających te delikatne naczynka z białego i przezroczystego kamienia, które trafiały do namiotów ludzi. Poza tym krążyły o nich bajdy, pogłoski i strzępy podań. Myśliwy miewał „szczęście jak farborn", pewien rodzaj rudy nazywano rudą magów, bo czarownicy bardzo ją sobie cenili i chętnie się na nią wymieniali. Ale te strzępy to było wszystko, co wiedziała. Na długo przed jej przyjściem na świat Mężowie Askatewaru przewędrowali we wschodnie i północne rejony swojej dziedziny. Nigdy nie posyłano jej ze zbiorami do spichrzów pod Tewarem, toteż w ogóle nigdy nie była na tym zachodnim pograniczu, aż do tego cyklu księżyca, kiedy to Mężowie Dziedziny Askatewaru przeciągnęli ze swymi stadami i rodzinami, by nad ukrytymi w ziemi zapasami zbudować Zimowe Miasto. Prawdę mówiąc, nie wiedziała o obcych zupełnie nic. Kiedy uświadomiła sobie, że zapaśnik, który wygrał walkę, szczuplejszy od swego przeciwnika chłopiec, nazwany przez farborna Jonkendym, patrzy jej prosto w twarz, szarpnęła głową w bok i odskoczyła do tyłu ze strachu i zgorszenia.

Podszedł do niej, nagi, czarny i lśniący od potu.

   - Jesteś z Tewaru, prawda? - spytał w języku ludzi, ale przekręcając połowę słów. Szczęśliwy z odniesionego zwycięstwa, otrzepał piasek ze swych gibkich ramion i uśmiechnął się do niej.

- Tak.

   - Co możemy dla ciebie zrobić? Czy masz do nas jakąś sprawę?

   Oczywiście nie mogła spojrzeć na niego z tak bliska, ale ton jego głosu był jednocześnie przyjazny i żartobliwy. Był to głos młodego chłopca. Pomyślała, że jest pewnie młodszy od niej. Nie mogła pozwolić, żeby sobie z niej żartował.

   - Tak - odparła chłodno. - Chcę obejrzeć tę czarną skałę na piaskach.

   - Proszę bardzo, możesz iść. Wiadukt jest otwarty. Odniosła wrażenie, że chłopiec próbuje jej zajrzeć w spuszczoną twarz. Odwróciła ją jeszcze bardziej.

   - Gdyby ktoś próbował cię zatrzymać, powiedz, że przysyła się Jonkendy Li. Czy też może mam tam iść z tobą? Na to w ogóle nie godziło się odpowiadać. Z podniesioną wysoko głową i wzrokiem wbitym w ziemię pod nogami ruszyła w stronę ulicy prowadzącej do wiaduktu. Żaden z tych uśmiechających się pod nosem, czarnych niby-ludzi nie będzie sobie myślał, że się boi...

   Nikt za nią nie szedł. Tych kilku farbornów, których minęła na krótkiej ulicy, chyba w ogóle nie zwróciło na nią uwagi. Dotarła do ogromnych filarów wiaduktu, zerknęła z ukosa przez ramię, po czym spojrzała z powrotem przed siebie i zastygła w bezruchu.

   Most był ogromny - ogromny To była droga dla olbrzymów! Ze wzgórza wyglądał zwiewnie, sadził ponad polami, wydmami i piaskami, lekkimi, miarowymi susami swych przęseł. Z tego miejsca zobaczyła, że jest dość szeroki, by mogło nim przejść pierś w pierś dwudziestu ludzi i że prowadzi wprost do majaczących w oddali czarnych wrót skały-wieży. Żadna poręcz nie oddzielała tej gigantycznej drogi od powietrznej otchłani po obu jej stronach. Pomysł, żeby wejść na ten most, był zupełnie niedorzeczny. Po prostu nie mogła tego zrobić; to nie była droga dla ludzkich stóp.

   Jakaś boczna uliczka zaprowadziła ją do jednej z zachodnich bram miasta. Przeszła spiesznie obok długich, pustych zagród i obór i wymknęła się przez bramę z zamiarem obejścia wokół murów miasta i powrotu do domu.

   W tym miejscu urwisko było znacznie niższe; wycięto w nim wiele schodów wiodących na sam dół, gdzie w popołudniowym słońcu żółciły się tchnące spokojem, wzorzyste pola. A dalej, tylko jeden krok przez wydmy i pojawia się szeroka plaża, gdzie można znaleźć wiecznie zielone morskie kwiaty, które kobiety Askatewaru trzymały w swoich komodach i wplatały sobie we włosy w dni świąt. Poczuła w powietrzu nieznany zapach morza. Jeszcze nigdy w życiu nie chodziła po plaży. Słońce wciąż stało dość wysoko. Zeszła długimi, kamiennymi schodami wykutymi w ścianie klifu, puściła się pędem przez pola, przez groble i wydmy i na koniec wybiegła na idealnie płaską równinę rozmigotanych piasków, ciągnącą się jak daleko sięgnąć wzrokiem na południe, północ i zachód.

   Wiał wiatr, świeciło słabe słońce. Gdzieś z ogromnej dali na zachodzie dobiegał nieustannie jakiś odgłos - potężny, kołyszący, kojący pomruk. Pod stopami miała twardy, gładki, bezkresny piasek. Zaczęła biec dla samej radości pędzenia przed siebie. Po chwili przystanęła, roześmiała się upojona biegiem i spojrzała na ogromne przęsła wiaduktu kroczące z powagą tuż obok cieniutkiej, nierównej kreseczki odcisków jej stóp. Znów pobiegła i znów się zatrzymała, żeby nazbierać srebrzystych muszli na wpół zakopanych w piasku. Barwne niczym garść kolorowych kamyków miasto farbornów rozsiadło się za jej plecami na brzegu urwiska jak ptak na grzędzie. Nim sprzykrzył się jej słony wiatr, bezmiar przestrzeni i samotność, dotarła aż do wielkiej skały, która teraz wyrosła czarną ścianą między nią a słońcem.

   W jej długim cieniu czaił się chłód. Wzdrygnęła się i by wydostać się z tego cienia, znów zaczęła biec, trzymając się jak najdalej od czarnej bryły skały. Chciała sprawdzić, czy słońce stoi już bardzo nisko i ile jeszcze musiałaby biec, żeby zobaczyć pierwsze fale morza.

   Nagle z poszumu wiatru wyłowiła uchem jakieś słabe i niskie wołanie, wołanie tak dziwne i natarczywe, że stanęła jak wryta, obejrzała się ze strachem na wielką czarną wyspę wyrastającą spośród piasków. Czy to gniazdo czarowników przyzywało ją do siebie?

   Z pozbawionego poręczy wiaduktu, sponad jednego z filarów, który wspierał się już na samej skale wyspy, hen, z daleka i wysoka wołała do niej jakaś maleńka, czarna postać.

   Okręciła się na pięcie i rzuciła do ucieczki, gdy nagle coś kazało jej się zatrzymać i odwrócić. Owładnął nią paniczny strach. Chciała uciekać, ale nie mogła zrobić ani kroku. Była śmiertelnie przerażona. Stała drżąc na całym ciele, słysząc w uszach narastający ryk. Czarownik z czarnej skały omotywał ją pajęczyną uroku. Z wyciągniętymi rękami powtarzał raz po raz coraz bardziej naglące, niezrozumiałe słowa, z trudem przebijające się przez szum wiatru, słowa jak krzyk morskich ptaków: „ska, ska, ska!" Ryk rozbrzmiewający jej w uszach przybrał na sile tak bardzo, że przypadła ze strachu do ziemi.

   I raptem, zupełnie jasno i wyraźnie, w samym środku głowy usłyszała: „Biegnij! Wstań i biegnij! Do wyspy - szybko!" I nim się spostrzegła, stała już na nogach i biegła przed siebie. Wyraźny głos odezwał się znowu, żeby wskazać jej drogę. Nie widząc nic na oczy, chwytając łapczywie powietrze, dopadła czarnych schodów wyrąbanych w skale i ostatkiem sił zaczęła się po nich wspinać. Na pierwszym podeście ujrzała biegnącą ku niej czarną postać. Wyciągnęła rękę, postać chwyciła ją za nią i na wpół prowadząc, na wpół niosąc, pomogła jej pokonać jeszcze jedne schody i tam ją puściła. Rolery zatoczyła się pod ścianę, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Czarna postać podtrzymała ją, pomogła wstać i powiedziała tym samym głosem, który przemawiał przedtem wewnątrz jej głowy: - Patrz! Nadciąga!

   Spieniona woda runęła na skałę pod nimi z rykiem, od którego zatrzęsła się cała wyspa. Zmuszone do rozstąpienia się na boki fale zwarły się za nią z wściekłym sykiem i bulgocąc popędziły dalej, by rozbić się na długiej ławie wydm i tam dopiero uspokoić się i rozlać w bezmiar lśniących, rozkołysanych fal.

  Rolery stała drżąca, przytrzymując się kurczowo kamiennej ściany. W żaden sposób nie mogła opanować tego drżenia.

  - Przypływ nadciąga tutaj akurat trochę szybciej niż biegnący człowiek - usłyszała za plecami łagodny głos. - A kiedy się uspokoi, woda przy Skale ma około dwudziestu stóp głębokości... Chodźmy tędy... Dlatego właśnie w dawnych czasach tu mieszkaliśmy. Na pół dnia i nocy ta Skała

zmienia się w wyspę. Wywabialiśmy wrogów na te piaski tuż przed przypływem i... Oczywiście tych, którzy nie bardzo wiedzieli, co to przypływ... Wszystko w porządku?

  Rolery wzruszyła lekko ramionami, a ponieważ obcy wydawał się nie pojmować tego gestu, dodała: - Tak. - Rozumiała, co mówił, ale używał wielu słów, których nigdy przedtem nie słyszała, a prawie wszystkie pozostałe źle wymawiał.

- Jesteś z Tewaru?

  Ponownie wzruszyła ramionami. Mdliło ją i chciało jej się płakać, ale nie pozwoliła sobie na to. Wchodząc na kolejne schody, zagarnęła sobie włosy na czoło i spod ich zasłony zerknęła na jedno mgnienie oka z ukosa w górę na twarz farborna. Była to silna, szorstka twarz o ciemnych, groźnych, roziskrzonych oczach, mrocznych oczach obcych.

  - Coś ty robiła na tych piaskach? Czy nikt cię nie ostrzegł przed przypływem?

- Nic nie wiedziałam - szepnęła.

  - Przecież wasi Starsi wiedzą. Albo przynajmniej wiedzieli ostatniej Wiosny, kiedy wasz szczep mieszkał u tego wybrzeża. Macie jednak piekielnie krótką pamięć. - To, co mówił, nie było przyjemne, ale ani na chwilę nie podniósł głosu, który wcale nie był taki nieprzyjemny. - Teraz tędy. Nic się nie bój - tu nie ma żywego ducha. Już bardzo dawno noga żadnego z was nie postała na Skale...

  Przeszli jakimiś drzwiami, potem ciemnym tunelem i znaleźli się w sali, która wydawała jej się ogromna, dopóki nie ujrzała następnej. Mijali bramy i dziedzińce pod gołym niebem, długie, zdobione arkadami galerie wysunięte daleko nad powierzchnię morza, pokoje i łukowato sklepione hole. Wszystkie były zupełnie puste i ciche - prawdziwa siedziba morskich wiatrów. Pomarszczone srebro powierzchni morza kołysało się teraz daleko w dole pod nimi. Rolery poczuła się oszołomiona i tak maleńka, jakby zupełnie przestała istnieć.

- Czy tu ktoś mieszka? - spytała cichutko.

- Teraz nie.

- To jest wasze Zimowe Miasto?

   - Nie, my Zimą mieszkamy tam gdzie teraz. To zostało zbudowane jako fort. W dawnych czasach mieliśmy wielu wrogów... Co robiłaś na piaskach?

- Chciałam zobaczyć... - Co zobaczyć?

   - Piaski. Ocean. Najpierw byłam w waszym mieście... Ja tylko chciałam zobaczyć...

   - Dobrze, już dobrze! Nic w tym złego. - Poprowadził ją galerią tak wysoką, że zakręciło jej się w głowie. Pod strzelistymi, spiczastymi arkadami przefruwały morskie ptaki. Potem jeszcze jeden wąski korytarz i znalazłszy się wreszcie za bramą wyszli po dzwoniącym moście z metalu. z jakiego robi się miecze, na wiadukt.

   Szli w milczeniu, od wieży ku miastu, zawieszeni między niebem a ziemią, wychyleni pod wiatr, który spychał ich nieustannie w prawo. Rolery było zimno, czuła się onieśmielona wysokością i dziwnością tej drogi i obecnością ciemnego niby-człowieka idącego krok w krok tuż obok niej.

   - Nie będę już więcej do ciebie przemawiał - powiedział nagle, kiedy weszli do miasta. - Wtedy nie miałem innego wyjścia.

   - Kiedy kazałeś mi biec... - zaczęła i urwała, nie bardzo wiedząc, o czym on mówi ani co takiego właściwie wydarzyło się tam, na piaskach.

   - Myślałem, że jesteś jedną z nas - powiedział jakby z gniewem, ale natychmiast się opanował. -- Nie mogłem stać z założonymi rękami i przyglądać się, jak toniesz. Nawet jeśli sobie na to zasłużyłaś. Ale nie masz się czego martwić. Więcej tego nie zrobię. I nie dało mi to żadnej władzy nad tobą - bez względu na to, co ci powiedzą twoi Starsi. Możesz już iść, wolna jak wiatr i ciemna jak przedtem.

   Szorstkość w jego głosie nie była udawana i wystraszyła Rolery. Zirytowana własnym strachem, głosem drżącym, ale i zuchwałym, spytała:

  - A czy wrócić także mogę?

  Na to pytanie farborn przyjrzał jej się uważniej. Wyczuła, bo oczywiście nie mogła na niego spojrzeć, że wyraz jego twarzy uległ zmianie.

  - Oczywiście, możesz. Czy wolno mi poznać twoje imię, córko Askatewaru?

  - Rolery z rodu Wolda.

  - To Wold jeszcze żyje? Jesteś jego wnuczką? Córką? - Wold zamyka Kamienny Krąg - odparła dumnie, chcąc utrzeć mu nosa. Jak jakiś farborn, niby-człowiek, ktoś nie należący do żadnego rodu i stojący poza prawem mógł ją traktować tak ostro i wyniośle?

  - Przekaż mu pozdrowienia od Jacoba Agata Alterry. Powiedz mu, że przyjdę jutro do Tewaru, żeby z nim porozmawiać. Bywaj, Rolery. - I wyciągnął rękę w geście pożegnania równych sobie, a ona bez chwili namysłu zrobiła to samo, przykładając otwartą dłoń do jego dłoni.

  Potem odwróciła się i odeszła spiesznie stromymi ulicami i schodami, naciągając futrzany kaptur na oczy i odwracając twarz, gdy mijała nielicznych farbornów. Dlaczego oni tak się na człowieka gapią? Jak jakieś ryby albo trupy. Ciepłokrwiste zwierzęta i ludzie nie wybałuszają tak na siebie oczu. Kiedy wreszcie znalazła się za bramą od strony lądu, doznała wielkiej ulgi. W ostatnich czerwonawych promieniach słońca wdrapała się szybko pod górę, potem zbiegła przez umierający las i wyszła na ścieżkę do Tewaru. Gdy zmrok zaczął stapiać się z nocą, po drugiej stronie ściernisk dojrzała maleńkie gwiazdy ognisk przed namiotami wokół nie ukończonego jeszcze Zimowego Miasta na wzgórzu. Wydłużyła krok, bo spieszno jej było do ciepła, obiadu i towarzystwa ludzi. Ale nawet wtedy, gdy znalazła się już w wielkim kobiecym namiocie swego rodu, gdy klęcząc przy ognisku wśród reszty kobiet i dzieci zajadała duszone mięso, nie mogła zapomnieć tamtego dziwnego uczucia. W zwiniętej prawej ręce zaciskała garść mroku, tam gdzie czuła na niej dotyk jego dłoni.

 

Rozdział 2

W czerwonym namiocie

 

  - Ta breja jest zimna -warknął i odsunął miskę, po czym, napotkawszy cierpliwe spojrzenie, z jakim stara Kerly zabrała jedzenie do odgrzania, zwymyślał się w duchu od zrzęd i starych durniów. Żadna z jego wielu żon - dziś pozostała mu już tylko ta jedna - żadna z jego córek, żadna ze wszystkich jego kobiet nie umiała ugotować miski bhanu tak jak Shakatany. Cóż to była za kucharka! I taka młoda - jego ostatnia młoda żona. Ale umarła, tam, na wschodzie dziedziny, umarła bardzo młodo, a on żył i żył i czekał na nadejście srogiej zimy.

   Do namiotu podeszła jakaś dziewczyna w skórzanej tunice z trójlistnym znakiem jego klanu, pewnie któraś z wnuczek. Trochę podobna do Shakatany. Odezwał się do niej, choć nie mógł sobie przypomnieć jej imienia.

  - Czy to ty spóźniłaś się wczoraj wieczorem, kobieto z mego rodu?

   Rozpoznał to pochylenie głowy i ten uśmiech. To ta, z którą tak się przekomarzał, ta krnąbrna i bezczelna, taka miła i taka samotna. Dziecko urodzone nie w porę. Jakże ona, u licha, ma na imię?

- Przynoszę wiadomość, Najstarszy.

- Od kogo?

  - Nazwał siebie wielkim imieniem - Jakat-abat-bolter-ra? Nie zapamiętałam tego wszystkiego.

  - Alterra? Farbornowie nazywają tak swoich wodzów. Gdzie spotkałaś tego człowieka .

  - To nie był człowiek, Najstarszy, tylko farborn. Przesyła pozdrowienia i wiadomość, że przyjdzie dzisiaj do Tewaru porozmawiać z Najstarszym.

  - Co ty powiesz... -  mruknął i skinął leciutko głową z podziwu dla jej zuchwalstwa. - I to ciebie uczynił swoim posłańcem?

  - Tak się przypadkiem złożyło, że rozmawialiśmy ze sobą i...

  - Tak, tak. Czy wiesz, kobieto z mego rodu, że u Mężów Dziedziny Pernmek niezamężna kobieta, która by rozmawiała z farbornem, zostaje... ukarana?

- Jak?

- Mniejsza z tym.

  - Mężowie Pernmek to kloobożercy i golą sobie głowy. Co oni w ogóle mogą wiedzieć o farbornach? Nigdy nie przenoszą się na wybrzeże... Słyszałam kiedyś w którymś z namiotów, że Najstarszy mego rodu miał za żonę farbornkę. W dawnych dniach.

  - To prawda... w dawnych dniach. - Dziewczyna stała czekając, a Wold cofnął się daleko wstecz, głęboko w inny czas. W przedczas, aż do Wiosny. Dawno wyblakłe barwy i zapachy, kwiaty, które nie kwitły już od czterdziestu cykli księżyca, niemal zapomniane brzmienie głosu... - Była młoda - mruknął w końcu. - Młodo umarła. Jeszcze przed nastaniem Lata. - A po chwili dodał: - A poza tym to zupełnie co innego niż kiedy niezamężna kobieta rozmawia z farbornem. To jest różnica, kobieto z mego rodu.

- Niby jaka?

  Choć taka bezczelna, zasługiwała na odpowiedź. - Można by to wyjaśniać na wiele sposobów, lepiej albo gorzej. Głównie taka, że farborn bierze sobie tylko jedną żonę, więc gdyby prawdziwa kobieta wyszła za niego za mąż, nie mogłaby mieć synów.

-- Dlaczego by nie mogła, Najstarszy?

  - Czy w kobiecym namiocie już się zupełnie o niczym nie rozmawia? Czy wszystkie jesteście aż tak ciemne?! Dlatego, że ludzie nie mogą mieć dzieci z farbornami! Nigdy o tym nie słyszałaś? To związek albo zupełnie jałowy, albo są z tego tylko same przedwczesne połogi, niedonoszone, zdeformowane potworki. Moja żona, Arilia, która była farbornką, umarła w przedwczesnym połogu. Jej rasa nie zna żadnych zasad - kobiety są u nich jak mężczyźni, wychodzą za mąż za kogo chcą. Ale ludzie mają swoje prawa: nasze kobiety pokładają się z ludźmi, wychodzą za mąż za ludzi, rodzą ludzkie dzieci!

  Wydawała się przybita tym, co usłyszała, i zasmucona. Przesunęła spojrzeniem po rozgardiaszu i krzątaninie przy murach Zimowego Miasta i po dłuższej chwili powiedziała: - To dobre prawo dla kobiet, które mają się z kim pokładać...

   Wyglądała na jakieś dwanaście cykli księżyca, co znaczyło, że to właśnie ona była tą, która przyszła na świat po czasie, w samym środku Letniego Odłogu, kiedy nikt nie rodzi już dzieci. Synowie Wiosny byli już dwa albo i trzy razy starsi od niej, mieli żony, może nawet po kilka, i wiele potomstwa. Wszyscy urodzeni Jesienią, to wciąż jeszcze dzieci. Ale przecież jakiś wiosenniak weźmie ją jeszcze za trzecią czy czwartą żonę; nie miała się na co skarżyć. Może nawet mógłby coś w tej sprawie zrobić, ale to zależało od jej koligacji rodzinnych.

- Kto jest twoją matką, kobieto mego rodu? Spojrzała mu prosto w klamrę u pasa i powiedziała:

   - Moją matką była Shakatany. Czy Najstarszy już o niej zapomniał?

   - Nie, Rolery - odparł po chwili. - Nie zapomniałem... Słuchaj, moja córko, gdzie rozmawiałaś z tym Alterrą? Czy on miał na imię Agat?

- Taka była część jego imienia.

   - To znaczy, że znałem jego ojca i ojca jego ojca. On pochodzi z rodu tej kobiety... tej farbornki, o której rozmawialiśmy. Jest pewnie synem jej siostry albo synem jej brata.

  - A zatem twoim siostrzeńcem. I moim kuzynem - powiedziała dziewczyna i zupełnie niespodziewanie roześmiała się. Wold także się uśmiechnął rozbawiony groteskową logiką tego wywodu pokrewieństwa.

   - Spotkałam go, kiedy poszłam zobaczyć ocean-wyjaśniła. - Tam, na tych piaskach. A przedtem widziałam biegacza z północy. Żadna kobieta nic o tym nie wie. Czy były jakieś wieści? Czy trek na południe zaraz się zacznie?

  - Może, może... - mruknął Wold. Znów uleciało mu z pamięci, jak ona ma na imię. - Biegnij, dziecko, pomóż siostrom w polu - powiedział i zapomniawszy zarówno o niej, jak i o misce bhanu, na którą czekał, podniósł się ciężko i obszedł swój wielki czerwony namiot, by rzucić okiem na mrowie robotników kopiących ziemne domy i wznoszących mury Zimowego Miasta i popatrzeć ponad ich głowami na północ. Niebo nad nagimi wzgórzami było tego ranka wyjątkowo błękitne, czyste i mroźne.

   Przed oczami odżył mu nagle obraz życia w tych ziemiankach o spiczastych dachach: skulone ciała setki śpiących, czuwające stare kobiety, rozniecanie ognia, którego ciepło i dym wciskały się we wszystkie pory skóry, zapach gotowanej zimowej trawy, hałas, smród, duszne ciepło Zimy spędzanej w tych norach pod zamarzniętą ziemią. I mroźny, lodowaty spokój świata ponad nimi, chłostanego wiatrem lub pokrytego śniegiem, kiedy wraz z resztą młodych myśliwych wyprawiał się daleko od Tewaru, by zapolować na śnieżne ptaki, korio i tłuste wespry ciągnące wzdłuż zamarzniętych rzek z najdalszej północy. A tam, dokładnie po przeciwnej stronie doliny, wyrósł nagle tuż przed nim zza jakiejś wielkiej zaspy przekrzywiony na bok łeb śniegołaka... A przedtem, przed nastaniem śniegów i lodu, i białych bestii Zimy, była już raz taka piękna pogoda - jasny dzień złocistego wiatru i błękitnego nieba, niebieszczącego się ponad wzgórzami zapowiedzią chłodu. I tamtego dnia on, nie mężczyzna, ale berbeć pośród innych berbeci i kobiet, zadzierał wzrok na płaskie białe twarze, czerwone pióra i derki z dziwnego, pierzastego, szarawego futra. Słyszał niezrozumiałe słowa rzucane warkliwym głosem leśnych bestii i stanowcze odpowiedzi Starszych Askatewaru i mężczyzn z jego rodu nakazujące płaskogębym odejść. A jeszcze przedtem zjawił się biegacz z północy z osmaloną i zakrwawioną twarzą wołając: „ghale, ghale! Przeszli przez nasz obóz w Peknie!"

   Przez całe życie, przez te wszystkie sześćdziesiąt cykli księżyca dzielące go od tamtego berbecia patrzącego z zapartym tchem na płaskogębych i słuchającego ich szczeknięć, dzielące tamten piękny dzień od tego pięknego dnia, to chrapliwe wołanie dźwięczało mu w uszach wyraźniej niż jakikolwiek głos, który słyszał w tej chwili. Gdzie się podziała Pekna? Zniknęła pod śniegami, rozmyły ją deszcze; a wiosenne roztopy starły z powierzchni ziemi kości zmasakrowanych, szczątki zbutwiałych namiotów, pamięć, nazwę.

   Tym razem, kiedy ghalowie przeciągną na południe przez Dziedzinę Askatewaru, nie będzie żadnych rzezi i masakry. Dopilnował tego. To, że przetrwał ponad swój czas i pamiętał minione zagrożenia, miało pewne dobre strony. Ani jeden klan, ani jedna rodzina nie została na terenach letnich, by dać się zaskoczyć ghalom albo pierwszej śnieżnej zamieci. Wszyscy ściągnęli tutaj. Dwadzieścia setek dorosłych z małymi jesienniakami tłuściutkimi jak liście, plączącymi się wszędzie pod nogami: kobiety plotkujące na polach jak stado wędrownych ptaków i mężczyźni krzątający się przy budowie domów i murów Zimowego Miasta ze starych kamieni i na starych fundamentach, polujący na ostatnią wędrowną zwierzynę, wycinający bez końca drewno w lasach i bryły torfu z Suchego Bagniska, spędzający haynny do wielkich obór, gdzie będzie się je karmić, dopóki nie wzejdzie zimowa trawa. I przy tej pracy, która trwała już pół cyklu księżyca, wszyscy byli mu posłuszni, tak jak on był posłuszny prastarym Zwyczajom Człowieka. Kiedy nadciągną ghale, zamknie się bramy Miasta; kiedy nastaną zawieje, zamknie się drzwi ziemnych domów. I przetrwają do Wiosny. Przetrwają.

   Usiadł powoli za namiotem, osuwając się ciężko na ziemię, i wystawił do słońca poskręcane, pokryte bliznami nogi. Maleńkie i blade wydawało się to słońce, chociaż niebo było nieskazitelnie czyste - jak pół wielkiego słońca Lata, mniejsze nawet od księżyca. „Słońce skurczyło się do księżyca, wkrótce nadejdzie zimnica..." Ziemia podsiąkła wodą od długich deszczy, które nękały ich przez cały ten cykl, tu i tam poorały ją bruzdami ciągnące na południe ryjce. O co to pytała go ta dziewczyna? Aha, o farbornów i biegacza. Zjawił się wczoraj - czy to aby na pewno było wczoraj? - z wieścią, że ghalowie zaatakowali Zimowe Miasto Tlokna, leżące dalej na północy, koło Gór Zielonych. Ale ta jego powiastka to bujda albo zwykłe panikarstwo. Ghalowie nigdy nie porywali się na mury z kamienia. Ci barbarzyńcy o płaskich nosach, brudni i wystrojeni w te swoje pióropusze, pierzchający na południe przed nadchodzącą Zimą jak bezdomne zwierzęta, nie potrafili zdobywać miast. Pekna była tylko małym obozem myśliwskim, a nie otoczonym murami miastem. Biegacz kłamał. Wszystko jest jak być powinno. Przeżyją. Gdzie ta głupia baba ze śniadaniem? Tu, w słońcu, było teraz tak ciepło...

   Ósma żona Wolda podeszła do niego z miską parującego bhanu, zobaczyła, że śpi, westchnęła gderliwie i odniosła ją cicho z powrotem na ognisko do warzenia strawy.

   Po południu, kiedy w asyście groźnie wyglądającej eskorty i przy akompaniamencie wrzasków, szyderstw i drwin ciągnącej za nimi dzieciarni w jego namiocie zjawił sig ten farborn, Wold przypomniał sobie wypowiedziane ze śmiechem słowa tej dziewczyny: „Twój siostrzeniec, mój kuzyn". Toteż dźwignął się ociężale i wstał na jego powitanie, odwracając twarz i wyciągając przed siebie rękę w geście powitania równych sobie.

   I jak równy z równym przywitał się z nim ten obcy, nawet się nie zawahawszy. Zawsze mieli w sobie tę butę, ten demonstracyjny sposób okazywania, że uważają się za nie gorszych od ludzi, bez względu na to, czy rzeczywiście w to wierzyli, czy nie. Ten był wysoki, dobrze zbudowany, wciąż jeszcze młody; trzymał się jak wódz. Gdyby nie ciemna skóra i czarne, nieziemskie oczy, można byłoby go wziąć za człowieka.

- Jestem Jacob Agat, Najstarszy.

  - Witaj w moim namiocie i namiotach mego rodu, Alterro.

  - Słucham cię całym sercem - odparł farborn, wywołując lekki uśmiech na twarzy Wolda. Od czasów jego ojca nikt już tak nie mówił. Dziwne, jak ci farborni zawsze pamiętają stare zwyczaje, odkopują rzeczy pogrzebane w zamierzchłym przedczasie. Skąd taki młody mężczyzna może znać zwrot, którego poza Woldem i może jeszcze kilkoma najstarszymi mieszkańcami Tewaru nikt już nie pamięta? To była właśnie jedna z tych niepojętych cech farbornów, przypisywanych czarom i napełniających ludzi strachem przed Ciemnymi. Ale Wold nigdy się ich nie bał.

  - Kobieta z twego szlachetnego rodu mieszkała w moich namiotach, a Wiosną ja sam wiele razy chodziłem ulicami waszego miasta. Do dziś to pamiętam. I dlatego powiadam, że póki mego życia żaden mieszkaniec Tewaru nie złamie pokoju między nami.

   - A póki ja żyję, nie złamie go także żaden mieszkaniec Landinu.

   Stary wódz wzruszył się małą mową, którą sam przed chwilą wygłosił; łzy zakręciły mu się w oczach, a siadając na wielkiej skrzyni z malowanej skóry, odchrząknął i zamrugał oczami. Agat stał sztywno wyprostowany, odziany cały na czarno, z czarnymi oczami w ciemnej twarzy. Młodzi myśliwi z jego eskorty przestępowali nerwowo z nogi na nogę, dzieci strzelały z ukosa oczami, szepcąc i przepychając się pod uniesioną płachtą z boku namiotu. Na jeden gest Wolda zniknęły, jakby je wymiotło. Opuszczono bok namiotu, stara Kerly roznieciła wewnątrz ogień i natychmiast wymknęła się z powrotem, zostawiając go sam na sam z obcym.

   - Siadaj - powiedział do swego gościa. Farborn nie usiadł.

   - Ja ciebie słucham - odparł, nie ruszając się z miejsca. Skoro Wold nie zaproponował mu tego w obecności innych ludzi, to nie miał zamiaru siadać, kiedy nikt tego nie widział. Wold nie mógł oczywiście o tym wiedzieć, nie był to też żaden jasno wysnuty wniosek - po prostu wyczuł to intuicyjnie przez skórę uwrażliwioną wieloma latami przewodzenia i rządzenia ludźmi.

  Westchnął i tym samym łamiącym się ze starości basem zawołał:

- Żono!

   Stara Kerly zjawiła się ponownie w wejściu do namiotu ze wzrokiem wbitym nieruchomo przed siebie.

  - Siadaj - powtórzył do Agata, który tym razem usłuchał i usiadł ze skrzyżowanymi nogami przy ognisku. - Odejdź - warknął na żonę, która natychmiast zniknęła.

   Milczenie. Mozolnie i z namaszczeniem rozsupłał mały skórzany mieszek, który nosił u pasa tuniki, wydobył z niego grudkę zakrzepłego olejku gezinowego, odłamał z niej jeszcze mniejszy kawałek, schował bryłkę z powrotem do mieszka i położył maleńki okruszek żywicy na rozża...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leborskikf.pev.pl
  •