Le Guin Ursula K. - Ziemiomorze 05 - Inny wiatr, Czytadła

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ursula K. Le Guin
INNY WIATR
Przełożyła: Paulina Braiter
Data wydania oryginalnego: 2001
Data wydania polskiego: 2003
Poza najdalszym zachodem,
Tam, gdzie kończą się lądy,
Mój lud tańczy na skrzydłach
Innego wiatru.
pieśń kobiety z Kemay
ROZDZIAŁ 1
NAPRAWA ZIELONEGO DZBANKA
Białe niczym łabędzie skrzydła żagle unosiły „Chyżą” coraz dalej w głąb zatoki,
pomiędzy Zbrojnymi Urwiskami, w stronę Portu Gont. Pchany powiewami letniej
bryzy statek sunął łagodnie po nieruchomych wodach ku grobli. A poruszał się niczym
istota zrodzona z wiatru - z takim wdziękiem, że kilku mieszczan łowiących ryby ze
starego pomostu powitało go radosnym okrzykiem, machając rękami do członków
załogi i stojącego na dziobie pasażera.
Był to chudy mężczyzna w starym czarnym płaszczu, trzymający w dłoni
skromny worek - pewnie czarodziej albo drobny kupiec; nikt ważny. Wędkarze
obserwowali krzątaninę na pokładzie i przystani. Statek szykował się do wyładunku.
Zafascynowani gapie tylko raz zwrócili uwagę na pasażera - gdy schodził z pokładu,
jeden z żeglarzy za jego plecami uczynił gest, unosząc kciuk oraz wskazujący i mały
palec lewej dłoni: Obyś nigdy nie wrócił!
Mężczyzna w czarnym płaszczu przez chwilę rozglądał się niepewnie, po czym
zarzucił worek na ramię i zagłębił się w portowe ulice. Wokół roiło się od ludzi. Trafił
na targ rybny. Wszędzie rozbrzmiewały okrzyki handlarzy i ludzi targujących się
zawzięcie. Kamienie brukowe połyskiwały od rybich łusek i morskiej wody. Jeśli
nawet wiedział, dokąd zmierza, to wkrótce zabłądził pośród wozów, kramów, tłumu i
zimnych spojrzeń martwych ryb.
Stara wysoka kobieta odwróciła się od kramu, przy którym głośno podawała w
wątpliwość świeżość śledzi i prawdomówność handlarki. Widząc na sobie jej gniewny
wzrok, przybysz spytał niezbyt mądrze:
- Czy byłabyś łaskawa powiedzieć, jak mam trafić do Re Albi?
- Utop się w pomyjach - warknęła i odeszła.
Mężczyzna skulił się zawstydzony, jednakże kramarka, dostrzegając szansę
zdobycia przewagi moralnej, huknęła:
- Re Albi, tak? Idziesz do Re Albi? Mów! Skoro tak, to z pewnością szukasz
domu Starego Maga. O tak. Skręć tu za róg, dalej uliczką Węgorzy aż do wieży...
Gdy wydostał się z targu, szerokie ulice zaprowadziły go w górę. Wyminął
potężną wieżę strażniczą i dotarł do bramy miasta. Strzegły jej dwa kamienne smoki
naturalnej wielkości, o zębach długich jak jego przedramię. Kamienne oczy spoglądały
ślepo na miasto i zatokę. Znudzony strażnik poradził przybyszowi skręcić w lewo na
końcu drogi.
- Tam jest Re Albi. A potem wystarczy przejść przez wieś i będziesz w domu
Starego Maga - dodał.
Przybysz ruszył zatem stromą drogą. Przed sobą miał jeszcze bardziej strome
zbocze i odległy szczyt góry Gont, wznoszącej się nad wyspą niczym kamienna
chmura.
Droga była długa, a dzień upalny. Wkrótce mężczyzna zrzucił czarny płaszcz i
szedł dalej z gołą głową, w samej koszuli. Nie pomyślał o tym, by w mieście nabrać
wody czy kupić zapas jedzenia. A może po prostu był na to zbyt nieśmiały, nie nawykł
bowiem do miast i towarzystwa obcych ludzi.
Po kilku długich milach dogonił wóz, który od dawna widział przed sobą na
drodze - ciemną plamę w białym obłoku pyłu. Wóz toczył się wolno naprzód, jęcząc i
skrzypiąc, ciągnięty niespiesznie przez parę małych wołów, które na oko zdawały się
stare, pomarszczone i obojętne na wszystko niczym żółwie. Podróżny przywitał
woźnicę, dziwnie podobnego do swych wołów. Wieśniak nie odpowiedział, zamrugał
tylko.
- Czy gdzieś przy drodze znajdę źródło? - spytał przybysz.
Woźnica powoli pokręcił głową. Po długiej chwili rzekł:
- Nie. - Kolejna chwila i: - Tu nie ma źródła. Zniechęcony przybysz zwolnił
kroku. Wlókł się teraz w tempie wołów, około mili na godzinę.
Nagle uświadomił sobie, że woźnica bez słowa wyciąga ku niemu wielką
glinianą butlę oplecioną wikliną. Wziął ją - była bardzo ciężka - i napił się do woli.
Gdy skończył, ciężar butli niemal się nie zmienił. Oddał ją, dziękując cicho.
- Wsiadaj - rzekł po jakimś czasie woźnica.
- Dziękuję, wolę iść. Jak daleko stąd do Re Albi?
Koła skrzypiały. Woły westchnęły ciężko, najpierw jeden, potem drugi. W
gorących promieniach słońca ich zakurzona skóra pachniała słodko.
- Dziesięć mil - odparł woźnica. Zastanowił się moment. - Albo dwanaście -
dodał - nie mniej.
- Lepiej zatem się pospieszę.
Woda dodała mu nowych sił, zdołał zatem wyprzedzić woły i oddalił się
znacznie, gdy usłyszał głos woźnicy.
- Idziesz do domu Starego Maga.
Jeśli nawet było to pytanie, nie wymagało odpowiedzi. Szedł dalej.
Gdy wyruszył w drogę, wciąż padał na nią cień góry. Kiedy jednak skręcił w
lewo do małej wioski, zapewne Re Albi, słońce płonęło na zachodnim niebie. W jego
promieniach morze miało barwę stali.
Wieś składała się z kilkunastu niewielkich domów, małego zakurzonego rynku i
fontanny-źródełka, z której wylewał się jeden cieniutki strumyk wody. Podróżny wiele
razy czerpał wodę dłońmi i pił. Potem zanurzył głowę, wcierając zimną wodę we włosy
i pozwalając, by spływała po ramionach. Jakiś czas siedział na kamiennym
obramowaniu fontanny, budząc milczące zainteresowanie dwóch brudnych chłopców
i jednej brudnej dziewczynki.
- To nie konował - orzekł w końcu jeden z chłopców. Podróżny przeczesał
palcami mokre włosy.
- Pewnie idzie do domu Starego Maga, durniu - mruknęła dziewczynka.
Chłopiec wykrzywił twarz w upiornym grymasie. Jedną ręką naciągnął sobie
policzki i czoło, drugą wykrzywił szponiasto i uderzył w powietrze.
- Lepiej uważaj, Kamyku - upomniał go drugi chłopiec. - Jeśli chcesz,
poprowadzę cię tam - zaproponowała podróżnemu dziewczynka.
- Dzięki - odparł i wstał ze znużeniem.
- Widzisz, nie ma laski - rzekł jeden z chłopców, a drugi odparł:
- Nie twierdziłem, że ma.
Patrzyli nadąsani, jak nieznajomy w ślad za dziewczynką podąża ścieżką na
północ, pośród opadających stromo skalistych pastwisk.
Słońce prażyło, zalewało blaskiem morze. Podróżny zamrugał oślepiony.
Odległy horyzont i wiatr sprawiły, że zakręciło mu się w głowie. Dziecko wyprzedzało
go - mały skaczący cień. Przystanął.
- No, chodź! - zawołała dziewczynka, ale i ona się zatrzymała. Podszedł do niej
powoli. - Tam - wskazała ręką.
Ujrzał drewniany dom stojący blisko krawędzi urwiska, wciąż jeszcze dość
daleko.
- Nie boję się - powiedziała dziewczynka. - Często przynoszę stąd ojcu Kamyka
jajka, żeby zabrał je na targ. Kiedyś stara pani dała mi kilka brzoskwiń. Kamyk mówi,
że je ukradłam, ale kłamie. Idź, jej tam nie ma. Obu nie ma.
Czekała bez ruchu, wskazując dom.
- Nie ma nikogo? - zapytał.
- Został tylko stary. Stary Jastrząb.
Podróżny ruszył naprzód. Dziecko stało i obserwowało go, póki nie zniknął za
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leborskikf.pev.pl
  •