Lewis C S - Perelandra, Ksiazki

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CLIVE STAPLES LEWIS

PERELANDRA

Tytuł oryginału: Perelandra

Przełożył: Andrzej Polkowski

Data wydania polskiego: 1990

Data wydania oryginalnego: 1943



1

 

 

Kiedy opuszczałem dworzec w Worchester, rozpoczynając pieszą wędrówkę do wiejskiego domu Ransoma, przyszło mi na myśl, że na peronie nikt nie byłby w stanie odgadnąć, kim naprawdę jest człowiek, którego miałem odwiedzić. Mieszkał w osadzie leżącej jakieś pięć mil na północ od stacji. Rozciągające się przede mną płaskie wrzosowiska nie wyróżniały się niczym szczególnym, a pochmurne niebo wyglądało tak, jak powinno wyglądać niebo w zwykłe jesienne popołudnie. Trudno też było doszukać się czegoś niezwykłego w nielicznych wiejskich domach lub w kępach drzew okrytych czerwonymi i żółtymi liśćmi. Kto mógłby się domyślić, że po przejściu paru mil przez tę spokojną, typowo angielską okolicę uścisnę rękę człowiekowi, który przebywał, jadł i pił w świecie oddalonym o czterdzieści milionów mil od Londynu, który widział Ziemię jako zielonawy punkcik jarzący się na czarnym niebie, który rozmawiał z istotą zrodzoną w czasach, gdy na naszej planecie nie było jeszcze życia?

Przebywając na Marsie Ransom spotkał bowiem nie tylko Marsjan. Spotkał tam istoty zwane eldilami, a przede wszystkim wielkiego eldila, który rządzi tą planetą i w tamtejszym języku nazywany jest Ojarsą Malakandry. Eldile różnią się znacznie od wszystkich innych mieszkańców planet - ludzi czy Marsjan. Nie odżywiają się, nie rozmnażają, nie oddychają, nie umierają ze starości; pod tym względem bardziej przypominają myślące minerały niż coś, co można uznać za organizmy zwierzęce. Chociaż pojawiają się na planetach, a nawet - w naszym odczuciu - niekiedy na nich mieszkają, to dokładne określenie, gdzie się eldil znajduje w danym momencie, nie jest sprawą łatwą. One same za swoje prawdziwe środowisko uważają przestrzeń kosmiczną (czyli Głębiny Niebios), a planety nie są dla nich zamkniętymi światami, lecz jedynie ruchomymi punktami - a może nawet lukami - w tym, co my nazywamy Układem Słonecznym, a one - Polem Arbola.

Bezpośrednim powodem odwiedzin u Ransoma był jego telegram:

„PRZYJEDŹ WTOREK JEŚLI MOŻLIWE STOP WAŻNE SPRAWY”.

Domyślałem się, o jakie sprawy chodzi, i chociaż wciąż sobie powtarzałem, że wieczór spędzony na rozmowie z Ransomem będzie wspaniałym przeżyciem, dręczyło mnie poczucie, że nie cieszę się z tego tak, jak powinienem. Prawdę mówiąc, źródłem mojego niepokoju były właśnie eldile. Zdołałem już pogodzić się z faktem, że Ransom był na Marsie, ale spotkania z eldilami, rozmowy z istotami w naszym pojęciu nieśmiertelnymi - tu już zaczynały się pewne problemy. Już sama podróż na Marsa wystarczała, by czuć się trochę nieswojo w jego towarzystwie. Człowiek, który przebywał w innym świecie, nie może z niego wrócić nie odmieniony, choć trudno tę odmianę ująć w słowa. Kiedy tym człowiekiem jest przyjaciel, odczuwa się ją wyjątkowo dotkliwie: trudno o zachowanie dawnej zażyłości. Ale o wiele przykrzejsze było narastające we mnie przekonanie, że mimo jego powrotu na Ziemię, eldile wcale nie zostawiły go w spokoju. Pewne drobne szczegóły w tym, co mówił, osobliwy sposób patrzenia na świat, przypadkowe aluzje, z których się nieporadnie wycofywał, wszystko to skłaniało do przypuszczenia, że nadal przebywa w dość dziwnym towarzystwie, że jego wiejski dom odwiedzają... no, powiedzmy, „goście”...

Maszerując pustą, nie ogrodzoną drogą biegnącą przez podmiejskie błonia Worchesteru, próbowałem pokonać narastające złe samopoczucie przez analizę jego źródeł. Czego właściwie się lękam? Ale natychmiast pożałowałem tego pytania, gdy uświadomiłem sobie, że zupełnie niespodziewanie użyłem słowa „lęk”. Do tego momentu wmawiałem w siebie, że czuję tylko niechęć, zakłopotanie, może nawet coś w rodzaju znudzenia. Ale słowo „lęk” wyszło samo, jak przysłowiowe szydło z worka. Nie mogłem już dłużej ukrywać przed sobą, że to, co czuję, to ni mniej, ni więcej, tylko po prostu lęk. Lęk przed czym? Odpowiedź nie była trudna. Bałem się dwóch rzeczy: tego, że wcześniej czy później sam mogę spotkać eldila, oraz tego, że zostanę w coś „wciągnięty”. Sądzę, że każdy zna takie uczucie: moment, w którym człowiek zaczyna zdawać sobie sprawę, że to, co wydawało mu się do tej pory rozważaniem czysto teoretycznym, zaprowadziło go w końcu do drzwi, dajmy na to, partii komunistycznej lub jakiegoś Kościoła; poczucie, że za chwilę te drzwi się zatrzasną i nie będzie już odwrotu. Ostatecznie cała ta sprawa była skutkiem nieszczęśliwego zrządzenia losu. Sam Ransom został uprowadzony na Marsa (czyli na Malakandrę) wbrew swojej woli, właściwie przypadkowo, ja również zostałem wplątany w jego przygodę przez przypadek. I oto obaj byliśmy coraz głębiej wciągani w sprawy, dla których najwłaściwszym określeniem byłoby chyba pojęcie polityki międzyplanetarnej.

Jeśli chodzi o moją głęboką niechęć do spotkania z jakimś eldilem, to nie jestem pewien, czy zdołam to wytłumaczyć. Było w tym coś więcej niż płynąca z ostrożności chęć uniknięcia kontaktu z przedstawicielem obcego rodzaju - całkiem odmiennego, a jednocześnie obdarzonego niezwykłą mocą i inteligencją. Prawdę mówiąc, wszystko, co usłyszałem o eldilach, prowadziło do łączenia dwóch spraw, które umysł ludzki zwykle rozdziela. Trudno się dziwić, że to połączenie dawało w efekcie coś w rodzaju szoku. Jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia o pozaziemskich inteligencjach w dwu kategoriach: jedną można nazwać „naukową”, drugą - „nadprzyrodzoną”. Zupełnie inaczej myśli się o stworzonych przez wyobraźnię pana Wellsa Marsjanach (notabene wcale nie przypominających prawdziwych Malakandryjczyków) czy Selenitach, a zupełnie inaczej o aniołach, duchach, elfach i tym podobnych istotach. To dwa zupełnie różne światy wyobraźni. Ale gdy tylko zmuszeni jesteśmy uznać istotę należącą do jednej lub drugiej kategorii za realną, rozróżnienie to zaczyna się zacierać, a w wypadku eldila wydaje się zanikać zupełnie. Z jednej strony, nie ma on organizmu typu zwierzęcego i pod tym względem trzeba go raczej zaliczyć do drugiej kategorii, z drugiej - jego inteligencja dysponuje pewnego rodzaju nośnikiem materialnym, który (w zasadzie) można poddać naukowej weryfikacji, co skłaniałoby do umieszczenia go w kategorii pierwszej. W ten sposób granica między tym, co „przyrodzone” a „nadprzyrodzone”, pęka i dopiero wówczas docenia się całe dobrodziejstwo tego tradycyjnego podziału. Jak bardzo pomaga on człowiekowi znieść ową niesamowitą obcość wszechświata przez podzielenie go na dwie części, o których umysł ludzki nigdy nie myśli w tym samym kontekście! Jaką cenę płacimy za to dobrodziejstwo (myślę tu przede wszystkim o złudnym poczuciu bezpieczeństwa i zaakceptowanym przez wszystkich zafałszowaniu obrazu świata), to już inna sprawa.

„Cóż to za ponura i długa droga!”, pomyślałem. „Dzięki Bogu, nie mam żadnego bagażu.” I wówczas nagle zdałem sobie sprawę, że przecież powinienem nieść torbę z drobiazgami niezbędnymi podczas noclegu w obcym domu. Zakląłem cicho. Musiałem ją zostawić w pociągu. Czy uwierzycie, że w pierwszym odruchu chciałem wrócić na stację, by „coś z tym zrobić”? Oczywiście nie miało to sensu, na stacji mogłem załatwić tyle samo, co przez telefon od Ransoma. W tym czasie pociąg z bagażem musiał już być wiele mil od Worchesteru.

Teraz jest to dla mnie równie jasne jak dla was. Ale wtedy wydawało mi się oczywiste, że muszę natychmiast zawrócić. Prawdę mówiąc, zrobiłem nawet kilka kroków z powrotem, zanim rozsądek, a może i sumienie doszły do głosu i nakazały mi znowu podjęcie marszu naprzód. Ale wiedziałem już o wiele wyraźniej niż przedtem, że w istocie wcale nie mam ochoty na dojście do celu mojej podróży. Prawdę mówiąc, coś mnie od tego formalnie powstrzymywało. Szedłem z takim trudem, jakbym pokonywał wichurę wiejącą mi w twarz. W rzeczywistości był cichy, spokojny wieczór: ani jedna gałązka nie zadrżała na drzewach, nad ziemią zaczynała się gromadzić lekka mgła.

Im dalej szedłem, tym trudniej było mi myśleć o czymkolwiek innym niż eldile. Co właściwie Ransom o nich wiedział? Według jego słów te eldile, które spotkał na Marsie, nie odwiedzały zwykle naszej planety, a w każdym razie zaczęły ją odwiedzać dopiero po jego powrocie na Ziemię. Mówił, że mamy własne, ziemskie eldile, zasadniczo różniące się od tamtych i zdecydowanie wrogie człowiekowi. Właśnie dlatego nie było łączności między naszym światem a innymi planetami. Według Ransoma Ziemia znajduje się jakby w stanie oblężenia, jest faktycznie terenem okupowanym przez nieprzyjaciela, czyli przez ziemskie eldile, prowadzące wojnę zarówno z nami, ludźmi, jak i z „kosmicznymi” eldilami z Głębin Niebios. Podobnie jak bakterie w skali mikroskopijnej, tak owe niewidzialne, szkodliwe istoty w skali makroskopowej przenikają całe nasze życie. To one są prawdziwą przyczyną owego fatalnego skrzywienia ludzkiej rasy, o którym dowiadujemy się studiując historię. Jeśli to wszystko prawda, to oczywiście należałoby się cieszyć, że owe lepsze eldile przełamały w końcu barierę (jest nią podobno orbita Księżyca), oddzielającą Ziemię od reszty Układu Słonecznego, i zaczęły nas odwiedzać. Tak, to rozsądny wniosek - oczywiście pod warunkiem, że informacje, jakimi dysponował Ransom, są wiarygodne.

Bo w tym momencie przyszła mi do głowy niezbyt przyjemna myśl. A jeśli Ransom padł ofiarą sprytnego oszustwa? Przecież gdyby jakieś istoty z kosmosu chciały dokonać inwazji naszej planety, to nie mogłyby stworzyć lepszej zasłony dymnej niż cała ta opowieść o dobrych i złych eldilach. Ostatecznie, czy mamy choćby najmniejszy dowód na istnienie owych rzekomych złych eldilów na Ziemi? A jeśli mój przyjaciel - nie zdając sobie z tego sprawy - jest czymś w rodzaju konia trojańskiego przygotowującego lądowanie najeźdźców?

Znowu poczułem przemożną chęć powrotu na stację, jak wówczas, gdy odkryłem brak torby. Wracaj, wracaj - szeptało coś we mnie - wracaj i wyślij mu telegram, że jesteś chory, że przyjedziesz kiedy indziej, cokolwiek! Byłem zaskoczony siłą tego impulsu. Zatrzymałem się, powtarzając sobie w duchu: „Nie bądź głupcem”, a kiedy po kilkunastu sekundach ponownie ruszyłem naprzód, przyszło mi do głowy, że znajduję się u progu załamania nerwowego. Natychmiast dostrzegłem jeszcze jeden argument przemawiający za powrotem do domu. Przecież w tym stanie nie mogę się zajmować „niezwykle ważnymi sprawami”, jakie zapowiadał telegram Ransoma. W takim stanie nie powinienem opuszczać domu nawet na najzwyklejszy weekend! Jedyne rozsądne wyjście to natychmiastowe przerwanie marszu i bezpieczny powrót do domu, zanim utracę pamięć lub dostanę napadu histerii. Muszę jak najszybciej poradzić się lekarza. Dalsza wędrówka to czyste szaleństwo!

Wrzosowe błonia już się kończyły. Droga opadała teraz po zboczu niewielkiego wzgórza. Po lewej stronie rósł zagajnik, po prawej dostrzegłem opuszczone budynki fabryczne. W dole gęstniała wieczorna mgła.

Najpierw mówi się zwykle, że to kryzys nerwowy... Ale czy symptomem jednej z chorób umysłowych nie jest właśnie złudzenie, że zwykłe przedmioty wydają się nieznośnie złowrogie?... Tak jak ta opuszczona fabryczka... Wielkie, bulwiaste kształty z betonu, dziwaczne ceglane widma, spoglądały na mnie groźnie poprzez pas suchej, marnej trawy popstrzonej tu i ówdzie kałużami i poprzecinanej resztkami kolejki wąskotorowej. Przypomniały mi się dziwy, jakie Ransom widział w innym świecie. Tyle że były to żywe istoty: długie, pająkowate olbrzymy, które nazywa sornami. I twierdzi, że są to istoty dobre, mało tego: o wiele lepsze od ludzi... Ależ to jasne! Ransom jest z nimi w zmowie. Skąd mi właściwie przyszło do głowy, że jest tylko nieświadomą ofiarą podstępu? A jeśli jest o wiele gorzej, jeśli... i znowu się zatrzymałem.

Czytelnik, który nie zna Ransoma tak jak ja, nie dostrzeże absurdalności tych podejrzeń. Rozumna część mojej świadomości bardzo dobrze wiedziała, że gdyby nawet cały wszechświat był chory, szalony i wrogi, to Ransom pozostałby zdrowy, rozsądny i uczciwy. W końcu rozum zwyciężył i ruszyłem w dalszą drogę, choć nadal odczuwałem trudną do opisania niechęć. Szedłem, bo w głębi duszy wiedziałem, że każdy krok przybliża mnie do jedynego przyjaciela, a jednocześnie czułem, że zbliżam się do wroga, zdrajcy, czarownika, człowieka w zmowie z „nimi”, że jak głupiec włażę z otwartymi oczami prosto w pułapkę.

Tak, najpierw nazywają to kryzysem nerwowym, potem wysyłają cię do sanatorium, a w końcu przenoszą do zakładu zamkniętego.

Minąłem opuszczoną fabrykę i szedłem w oparach mgły zalegających dno dolinki. Było bardzo zimno. Wtedy właśnie nadszedł moment absolutnej paniki i musiałem przygryźć wargi, aby powstrzymać okrzyk przerażenia. To tylko kot przebiegł przez drogę, a ja całkowicie straciłem panowanie nad nerwami. „Jeszcze chwila i naprawdę zaczniesz wrzeszczeć”, odezwał się mój wewnętrzny dręczyciel. „Będziesz latał w kółko, wrzeszczał ze strachu i nic na to nie poradzisz.”

Przy drodze pojawił się jakiś domek. Większość okien zabito deskami, tylko jedno spoglądało na mnie jak oko zdechłej ryby. W normalnych warunkach idea „domu, w którym straszy”, nie znaczy dla mnie więcej niż dla was. Ani więcej, ani mniej. Wówczas jednak myśl o duchach wydawała mi się najbardziej naturalna. „Straszyć”... „tam straszy”... Coś jest w samym brzmieniu tego słowa. Czy dziecko, które nigdy przedtem go nie słyszało i nawet nie wie, co ono oznacza, nie zadrży, gdy o zmierzchu ktoś z dorosłych powie: „W tym domu straszy”?

Wreszcie doszedłem do skrzyżowania przy niewielkiej wesleyańskiej kaplicy. Miałem tu skręcić w lewo, w brzozową aleję. Stąd powinienem już widzieć światło w oknach domu Ransoma. A może to już pora zaciemnienia?* Spojrzałem na zegarek, ale stanął. Nie potrafiłem określić bliżej czasu, bo choć było ciemno, mogły to spowodować gęsta mgła i drzewa. Wszyscy znamy te chwile, gdy przedmioty nieożywione zdają się mieć jakby wyraz twarzy, jakby robiły miny. Mina tego odcinka drogi nie była najprzyjemniejsza.

To nieprawda - mówiło coś we mnie - że ludzie, którzy są bliscy obłędu, nie zdają sobie z tego sprawy. Przypuśćmy, że moja choroba umysłowa ma się zacząć właśnie w tym miejscu. W takim wypadku wrogość owych czarnych, ociekających wodą drzew byłaby, oczywiście, halucynacją. Ale czy ten wniosek naprawdę polepsza sytuację? Jeśli nawet wiemy, że widmo, które widzimy, jest przywidzeniem, nie staje się ono przez to mniej straszne, a dochodzi jeszcze lęk przed samym szaleństwem i okropne przypuszczenie, że tylko ci, których reszta nazywa szaleńcami, widzą świat takim, jakim jest naprawdę.

Posuwałem się niepewnie naprzód, w ciemności i chłodzie, prawie już pewien, że przekraczam próg tego, co nazywa się obłędem. Co chwila zmieniały się jednak moje poglądy na tak zwaną „normalność”. Czy tym, co nie dozwala nam dostrzec obcości i złowrogości wszechświata, w którym przyszło nam zamieszkiwać, nie jest jedynie pewna konwencja, wygodna przesłona, uzgodniony system pobożnych życzeń? Już samo to, czego się dowiedziałem od Ransoma w ciągu ostatnich miesięcy, przekraczało wszelkie granice „normalności”, a przecież wcale nie próbowałem uznać przytaczanych przez niego faktów za nieprawdziwe. Mogłem mieć zastrzeżenia do jego interpretacji tych faktów, mogłem nawet wątpić w jego wiarę, ale nigdy nie wątpiłem w egzystencję istot, które spotkał na Marsie: pfifltryggów, hrossów, sornów czy międzyplanetarnych eldilów. Nie wątpiłem nawet w realność owej tajemniczej istoty, którą eldile nazywały Maleldilem, i która - według nich - ma władzę, jakiej nie miał nigdy żaden ziemski dyktator. Znałem też przypuszczenia Ransoma co do prawdziwej tożsamości Maleldila.

Teraz byłem już pewien, że dotarłem do siedziby mojego przyjaciela, mimo że majaczący za ogrodzeniem dom był skrupulatnie zaciemniony. Przyszło mi do głowy niedorzeczne, pełne dziecinnego rozżalenia pytanie: dlaczego nie oczekuje mnie przy furtce? A zaraz potem zaczęły mnie nawiedzać jeszcze bardziej dziecinne lęki. A może Ransom czeka w ogrodzie, ukryty w cieniu? Może rzuci się na mnie z tyłu? Może za chwilę ujrzę postać podobną do niego, lecz kiedy przemówię, odwróci się, a twarz, jaką zobaczę, wcale nie będzie twarzą człowieka?...

Odczuwam naturalną niechęć do rozwodzenia się nad tą fazą mojej przygody. Stan, w jakim się wówczas znajdowałem, trudno wspominać bez poczucia pewnego upokorzenia. Nie pisałbym o tym w ogóle, gdyby nie przekonanie, iż opis moich myśli i uczuć w tamtych chwilach jest niezbędny do pełnego zrozumienia tego, co nastąpiło później, a może i niektórych innych spraw. W każdym razie naprawdę nie potrafię opisać, jak znalazłem się przed drzwiami domu. Tak czy inaczej, pomimo lęku, a nawet jakiejś niewytłumaczalnej odrazy, walcząc ze sobą o każdy krok naprzód, przebijając się przez coś w rodzaju ściany, zdołałem w końcu przejść przez furtkę i dojść ścieżką do drzwi domu. Pamiętam, że omal nie wrzasnąłem, gdy gałązka żywopłotu musnęła mi twarz. I oto stałem w końcu przed drzwiami, waląc w nie pięściami, szarpiąc kołatkę i wołając do Ransoma, aby mnie wpuścił, jakby od tego zależało moje życie.

Ale nikt na to wszystko nie reagował. Jedyną reakcją było echo hałasu, jaki sam robiłem. W pewnej chwili zauważyłem coś białego, przyczepionego do kołatki, i domyśliłem się, że to kartka z wiadomością. Chcąc ją odczytać, spróbowałem zapalić zapałkę, ale nie mogłem opanować dygotania rąk. Płomyk zgasł i znalazłem się w nieprzeniknionych ciemnościach. Wreszcie, po wielu nieudanych próbach, zdołałem odczytać:

„Wybacz. Musiałem wyjechać do Cambridge. Wrócę ostatnim pociągiem. Jedzenie w spiżarni, łóżko posłane w twoim zwykłym pokoju. Nie czekaj na mnie z kolacją, chyba że miałbyś na to wielką ochotę. E. R.”

Natychmiast, tym razem z iście demoniczną gwałtownością, poraził mnie impuls, którego doświadczyłem już kilkakrotnie w czasie tej podróży. Cofnij się, wracaj, droga wolna! Ta kartka wprost do tego zaprasza. To może być ostatnia okazja! Jeżeli ktoś oczekuje, że wejdę do tego ciemnego domu i będę w nim siedział samotnie przez kilka godzin, to się głupio myli. Ale gdy tylko zacząłem sobie wyobrażać drogę powrotną, zawahałem się. Wizja wędrówki przez brzozową aleję (było już zupełnie ciemno) nie należała do przyjemnych. I jeszcze ten dom za plecami... Miałem absurdalne uczucie, że będzie za mną podążał!

A potem musiało się we mnie obudzić coś dobrego - jakieś resztki zdrowego rozsądku, może niechęć do zrobienia Ransomowi zawodu. Ostatecznie mogę sprawdzić, czy drzwi rzeczywiście nie są zamknięte na klucz. Zrobiłem to - były otwarte. W następnej chwili (sam nie wiem jak) znalazłem się wewnątrz, a za sobą usłyszałem głuchy łoskot zatrzaskujących się drzwi.

Ogarnęła mnie kompletna ciemność i poczułem ciepło. Zrobiłem kilka kroków po omacku, uderzyłem o coś nogą i przewróciłem się. Sądziłem, że dobrze pamiętam rozkład dużego pokoju, do którego wchodziło się prosto z dworu, nie miałem więc pojęcia, na co mogłem wpaść. W końcu sięgnąłem po zapałki i spróbowałem jedną zapalić, lecz główka odpadła z trzaskiem. Przydeptałem ją i pociągnąłem nosem, żeby się upewnić, że dywan się nie tli. I wtedy zdałem sobie sprawę z jakiegoś dziwnego zapachu wypełniającego pokój. W żaden sposób nie mogłem odgadnąć, co to może być. Od zwykłych domowych zapachów różniło się to tak jak woń niektórych chemikaliów, ale na pewno nie był to zapach chemiczny. Potarłem drugą zapałkę. Błysnęła i prawie natychmiast zgasła. Nie było w tym nic niezwykłego, bo w końcu siedziałem na podłodze, a nawet w domach zbudowanych solidniej niż wiejski domek Ransoma trudno o frontowe drzwi bez szpary, przez którą przedostaje się przeciąg. Nie zdołałem dostrzec niczego poza własną dłonią osłaniającą płomyk. No tak, muszę oddalić się od tych drzwi. Wstałem ostrożnie i spróbowałem zrobić po omacku kilka kroków, ale natychmiast natrafiłem na przeszkodę. Było to coś gładkiego i bardzo zimnego, sięgającego niewiele ponad moje kolana. Poczułem też, że tu właśnie jest źródło owego szczególnego zapachu. Przesuwając się w lewo, wymacałem koniec dziwnego przedmiotu. Jego powierzchnia zdawała się mieć kilka płaszczyzn, nie potrafiłem jednak odtworzyć sobie kształtu całości. Nie był to na pewno stół - nie wyczułem blatu. Przejechałem ręką wzdłuż górnej krawędzi, trzymając kciuk na zewnątrz, a palec wskazujący wewnątrz zamkniętej przestrzeni. Gdybym wyczuł dotykiem drewno, pomyślałbym, że to jakaś wielka skrzynia. Ale to nie mogło być drewno. Przez chwilę zdawało mi się, że dotykam czegoś wilgotnego, ale szybko doszedłem do wniosku, że wziąłem zimno za wilgoć. Kiedy wymacałem drugi koniec, zapaliłem trzecią zapałkę.

Ujrzałem coś białego i półprzejrzystego, przypominającego lód. Przedmiot był długi - coś w rodzaju dużej, otwartej skrzyni. W jej kształcie było coś niepokojącego, ale w pierwszej chwili nie skojarzyłem tego z przedmiotem, który wszyscy dobrze znamy. W każdym razie pudło mogło pomieścić człowieka. Cofnąłem się o krok, podnosząc płonącą zapałkę, aby lepiej ogarnąć spojrzeniem całość, i znowu na coś wpadłem. Zapałka zgasła, a ja straciłem równowagę i upadłem, tym razem nie na dywan, lecz na zimną, gładką powierzchnię wydzielającą ten sam dziwny zapach. Czyżby cały pokój był zastawiony owymi piekielnymi przedmiotami?

Właśnie postanowiłem wstać i obejść systematycznie cały pokój w poszukiwaniu świecy, gdy usłyszałem, jak ktoś wypowiedział nazwisko mojego przyjaciela i prawie natychmiast zobaczyłem to, czego się lękałem od tak dawna. Usłyszałem słowo „Ransom”, choć trudno mi powiedzieć, czy usłyszałem głos, który je wypowiedział. Ten dźwięk nie przypominał głosu. Był doskonale artykułowany, a nawet piękny, lecz brakowało mu owej trudnej do opisania cechy, po której bezbłędnie poznajemy głos żywej istoty. Mam nadzieję, że rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć. Wszyscy wyczuwamy bardzo wyraźnie różnicę między głosem zwierzęcia (włączając w to ludzkie zwierzę) a wszystkimi innymi dźwiękami, chociaż jest to różnica bardzo trudna do określenia. W każdym prawdziwym głosie brzmią w jakimś sensie krew, płuca i ciepła, wilgotna jama ust. W tym głosie tego nie było. Dwie sylaby - Ransom - brzmiały raczej tak, jakby je odegrano na jakimś instrumencie. A jednak nie brzmiały mechanicznie! Maszyna to coś, co jest zrobione z metalu, a ten dźwięk brzmiał tak, jakby przemówiła skała, kryształ lub światło. Ten dźwięk przeszył mi piersi, jak gwałtowny dreszcz przenikający człowieka, który podczas górskiej wspinaczki traci nagle oparcie pod stopą.

Tyle o tym, co usłyszałem. To, co zobaczyłem, przypominało wąski słup słabego światła. O ile pamiętam, światło nie znaczyło jasnego kręgu na podłodze czy na suficie, ale mogę się mylić. Natomiast z całą pewnością nie miało takiej mocy, aby rozjaśnić otoczenie. Dotąd opis nie jest trudny, ale teraz muszę przejść do innych, mniej uchwytnych cech tego zjawiska. Pierwszą z nich była jego barwa. Skoro je zobaczyłem, to wydaje się oczywiste, że musiało być albo białe, albo kolorowe, ale choćbym nie wiem jak wysilał pamięć, nie potrafię uchwycić choćby najsłabszego sygnału, jaki to mógł być kolor. Błękit, złoto, purpura? Żadna barwa nie budzi odzewu w mojej pamięci. Jak to możliwe, by odebrać wrażenie wzrokowe i już w chwilę później nie móc go sobie przypomnieć? Nie potrafię tego wyjaśnić. Drugą niezwykłą cechą był kąt między ową kolumną światła a podłogą. Chciałem napisać, że nie był to kąt właściwy, ale musiałbym natychmiast dodać, że tego rodzaju opis jest już późniejszą rekonstrukcją wizji. Wówczas zdawało mi się, że kolumna światła jest pionowa, natomiast podłoga wcale nie jest pozioma. Całe pomieszczenie przekrzywiło się, jakby było częścią statku na pełnym morzu. Nie wiem dlaczego, ale odniosłem wrażenie, jakby ta istota podlegała swojemu własnemu, pochodzącemu spoza Ziemi systemowi kierunków i że sama jej obecność narzucała mi ten obcy system, niwecząc ziemskie poczucie tego, co poziome.

Nie miałem wątpliwości, że widzę eldila. Co więcej, byłem prawie pewien, że jest nim archont Marsa, czyli Ojarsa Malakandry. Nagle opuścił mnie upokarzający strach, choć uczucie, jakiego nadal doświadczałem, nie należało do przyjemnych. Najbardziej mi przeszkadzało, że istota nie miała nic wspólnego z tym, co nazywamy życiem organicznym, że osobowa inteligencja jest w jakiś sposób zakotwiczona w cylindrze światła, lecz nie jest z nim związana tak, jak ludzka świadomość z mózgiem i nerwami.

Ta istota po prostu nie mieściła się w naszych kategoriach. Nie pasowało do niej to, co zwykłe czujemy patrząc na żywe stworzenie, ani to, co czujemy patrząc na obiekt nieożywiony.* Z drugiej strony, znikły - przynajmniej wówczas - wszystkie wątpliwości, które dręczyły mnie, zanim wszedłem do domu mojego przyjaciela: nie zastanawiałem się już, czy eldile są naszymi sprzymierzeńcami czy wrogami, a Ransom pionierem czy ofiarą podstępu. Mój lęk przybrał teraz inną postać. Byłem już pewien, że ta istota jest „dobra” (w naszym ziemskim pojęciu), zacząłem jednak wątpić, czy rzeczywiście lubię „dobroć” tak, jak mi się dotąd wydawało. Było to naprawdę okropne przeżycie. Dopóki to, czego się boimy, jest czymś złym, możemy mieć nadzieję, że jakieś dobro przyjdzie nam na ratunek. Przypuśćmy jednak, że walczymy ze złem, doczekujemy się nadejścia dobra i stwierdzamy, że i ono jest czymś strasznym? To tak, jakby normalne pożywienie stało się nagle zupełnie niejadalne, nasz dom okazał się miejscem niemożliwym do zamieszkania, a życzliwy pocieszyciel osobą, która pogłębia nasze troski. Wówczas nie ma już żadnego ratunku - straciliśmy ostatnią kartę.

Przez sekundę lub dwie byłem bliski takiego właśnie stanu. Oto wreszcie zetknąłem się z cząstką tego pozaziemskiego świata, który zawsze uważałem za coś drogiego i upragnionego. Cząstka tego świata objawiła mi się, przełamała dotychczasowe bariery - i wcale nie czułem do niej sympatii, pragnąłem uciec. Pragnąłem, by rozdzielił nas jakiś dystans, przepaść, kurtyna, zasłona, bariera. I, prawdę mówiąc, wpadłem w przepaść, ale w nieco innym sensie. Może to się wydać dziwne, ale uratowało mnie poczucie bezradności. Poczułem spokój. Teraz stało się już oczywiste, że zostałem „wciągnięty”. Dalszy opór nie miał sensu. Następna decyzja nie należała już do mnie.

A potem, jak odgłos z zupełnie innego świata, usłyszałem otwieranie drzwi i szuranie butów po wycieraczce. Na tle ciemnej szarości nocy ujrzałem ludzką sylwetkę i poznałem Ransoma. Kolumna światła ponownie przemówiła dźwiękiem nie przypominającym ludzkiego głosu. Był to dziwny, wielosylabiczny język, jakiego nigdy nie słyszałem. Nie próbuję usprawiedliwiać uczuć, jakie obudziły się we mnie, gdy usłyszałem nieludzki dźwięk, którym eldil zwracał się do mojego przyjaciela, i nieludzki język, w jakim ten mu odpowiedział. Wiem, że to niewybaczalne, ale jeśli sądzicie, że w takich okolicznościach niemożliwe, to powiem wam szczerze, że nie znacie dobrze ani historii, ani swego własnego serca. Poczułem gwałtowną odrazę, przerażenie i zazdrość. Chciałem zawołać: „Zostaw go, ty przeklęty czarowniku, i zajmij się MNĄ!” Ale powiedziałem tylko:

- Och, Ransom! Dzięki Bogu, wróciłeś.

2

 

 

Drzwi trzasnęły (po raz drugi tego wieczora) i po chwili szukania po omacku Ransom zapalił świecę. Rozejrzałem się szybko dookoła, lecz prócz nas dwóch nie dostrzegłem nikogo. Najbardziej rzucał się w oczy ów duży, biały przedmiot. Tym razem nie miałem trudności z identyfikacją. Była to wielka, otwarta skrzynia w kształcie trumny. Tuż obok leżało wieko i to o nie musiałem się potknąć w ciemności. Skrzynia i wieko zrobione były z białego tworzywa przypominającego lód, lecz bardziej mętnego i matowego.

- Ach, to ty! Jakże się cieszę, że cię widzę - rzekł Ransom podchodząc i ściskając mi rękę. - Wszystko przez ten pośpiech. Miałem szczerą ochotę wyjść po ciebie na stację, ale dopiero w ostatniej chwili przypomniałem sobie, że muszę być dzisiaj w Cambridge. Wierz mi, nigdy bym cię nie narażał na taką samotną wędrówkę. - A po chwili, widząc zapewne, że wciąż gapię się na niego z niezbyt mądrą miną, dodał: - Ale wszystko w porządku? Nic ci nie jest? Przeszedłeś przez zaporę szczęśliwie?

- Zaporę? Nie rozumiem.

- Mam na myśli pewne trudności po drodze.

- Ach, to! A ja sądziłem, że to po prostu moje nerwy. Czy to znaczy, że naprawdę coś mi przeszkadzało w dojściu do twego domu?

- Naturalnie. Nie chciały, abyś tutaj dotarł. Obawiałem się, że coś takiego może się zdarzyć, ale naprawdę nie miałem czasu, by temu jakoś zaradzić. Zresztą byłem pewien, że sam dasz sobie radę.

- Nie chciały... Czy masz na myśli te inne... to znaczy, nasze, ziemskie eldile?

- Oczywiście. Zwietrzyły, na co się zanosi...

- Szczerze mówiąc, Ransom - przerwałem mu - cała ta sprawa coraz bardziej mnie niepokoi. Kiedy tu szedłem, przyszło mi do głowy...

- Och, będą ci wpychać do głowy najróżniejsze rzeczy, jeśli im na to pozwolisz - powiedział Ransom lekceważąco. - Najlepiej nie zwracać na to uwagi i robić swoje. Nie próbuj im odpowiadać. Bardzo lubią wciągać ludzi w nie kończące się dyskusje.

- Ależ Ransom, przecież to nie są dziecinne zabawy! Czy jesteś całkowicie pewny, że ów Ciemny Archont, zepsuty Ojarsa Ziemi, naprawdę istnieje? Czy wiesz na pewno, że są dwie strony, a jeśli tak, to po której naprawdę jesteśmy?

Zmierzył mnie nagle łagodnym i zarazem dziwnie przenikliwym spojrzeniem.

- Czy naprawdę masz wątpliwości w obu tych kwestiach? - zapytał.

- Nie - odpowiedziałem po chwili namysłu i poczułem wstyd.

- A więc wszystko w porządku - rzekł Ransom beztrosko. - A teraz zrobimy sobie kolację. Wyjaśnię ci wszystko przy stole.

- Co to za historia z tą trumną? - zapytałem, gdy szliśmy do kuchni.

- Zamierzam odbyć w niej podróż.

- Ransom! - zawołałem. - On... ono... ten eldil nie chce cię chyba wysłać z powrotem na Malakandrę!

- Nie rań mi serca - odpowiedział. - Och, Lewis, ty nic nie rozumiesz. Wysłać mnie z powrotem na Malakandrę? Gdyby tylko zechciał! Oddałbym wszystko, co posiadam... byleby tylko choć raz spojrzeć na jeden z tych wąwozów, na błękitną, naprawdę błękitną wodę, wijącą się tu i tam wśród lasów. Albo znaleźć się w górze, na harandrze, i zobaczyć sorna ześlizgującego się po zboczu. Albo być tam wieczorem, kiedy wschodzi Jowisz, zbyt jasny, aby nań patrzyć, i wszystkie asteroidy, niby jakaś Droga Mleczna, a każda gwiazda jest tak jasna, jak Wenus widziana z Ziemi... A te zapachy! Nigdy tego nie zapomnę. I nie myśl, że najbardziej tęsknię w nocy, gdy Malakandra jest widoczna. Nie, najgorzej jest w gorące, letnie dni, gdy patrzę w głębię błękitu nad sobą i wiem, że tam, miliony mil stąd, tam, dokąd już nigdy nie wrócę, jest tak dobrze znane mi miejsce, gdzie w tej samej chwili rozchylają się kwiaty nad Meldilornem, gdzie moi przyjaciele krzątają się wokół swoich codziennych spraw. Och, jakby się ucieszyli, gdybym wrócił! Ale nie. Nie dla mnie takie szczęście. Nie wysyłają mnie na Malakandrę. Tym razem moim celem jest Perelandra.

- Czyli... Wenus?

- Tak.

- I mówisz, że cię tam wysyłają...

- Tak. Pamiętasz, zanim opuściłem Malakandrę, Ojarsa dał mi do zrozumienia, że moja pierwsza podróż międzyplanetarna może być początkiem zupełnie nowej ery w życiu Układu Słonecznego, czyli Pola Arbola. Według niego może to oznaczać, że izolacja naszej planety, pewien stan oblężenia, zbliża się ku końcowi.

- Tak, pamiętam.

- No więc są pewne oznaki, że na coś takiego się zanosi. Przede wszystkim owe dwie strony, jak to nazywasz, zaczynają coraz wyraźniej manifestować swoją obecność na Ziemi. Zaczynają się mieszać do naszych spraw i to w sposób coraz bardziej jawny.

- Zauważyłem to.

- Na tym nie koniec. Czarny Archont, nasz ziemski, skrzywiony Ojarsa, przygotowuje coś w rodzaju ataku na Perelandrę.

- Ale przecież on jest tutaj uwięziony! Nie może wędrować swobodnie po Układzie Słonecznym.

- O to właśnie chodzi. Nie może dostać się na Perelandrę sam, w swoim ciele świetlnym, fotosomie, czy jak to tam nazwać. Jak wiesz, został tu uwięziony na długie wieki przed początkiem życia ludzkiego na naszej planecie. Gdyby się ośmielił przeniknąć poza orbitę Księżyca, zostałby siłą zmuszony do powrotu. Ale byłaby to zupełnie inna wojna i mój czy twój wpływ na jej wynik można porównać z udziałem muchy w bitwie o Moskwę. Nie, on musi zaatakować Perelandrę w jakiś inny sposób.

- Ale jaka jest twoja rola w tym wszystkim?

- No cóż, po prostu otrzymałem rozkaz, żeby się tam udać.

- Rozkaz? Od... od Ojarsy?

- Nie. Rozkaz przyszedł z o wiele wyższej instancji. Tak się zresztą zawsze dzieje.

- A co masz tam zrobić?

- Tego mi nie powiedziano.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leborskikf.pev.pl
  •