Lackey Mercedes -4- Trylogia Heroldów Valdemoru 2 - Lot Strzały, Książki - E-books

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

MERCEDES LACKEY

 

 

 

Lot Strzały

 

(Przełożył Leszek Ryś)

 

 

SCAN-dal

Dla Carolyn, która wie dlaczego...

prolog

 

Dawno temu - tak dawno, że szczegóły zatargu utonęły w mroku dziejów, a ocalały zaledwie odpryski legend - świat Velgarthu zniszczyły doszczętnie wojny prowadzo­ne przez magów. Ludność została zdziesiątkowana, ziemie szybko zamieniły się w dzikie ugory. Wkrótce porosły je puszcze i opanowały czarodziejskie stworzenia, którymi po­sługiwano się w bojach. Kto żyw uciekł na wschodnie wy­brzeża, by tam na nowo odbudować z gruzów swe życie. Jednakże ludzkość to prężna rasa - po niezbyt długim cza­sie ponownie zaczęła się mnożyć i ludy znów rozpoczęły wędrówkę na zachód, by zakładać nowe królestwa tam, gdzie dotąd rozciągały się tylko dzikie pustkowia.

Jednym z owych nowych królestw był Valdemar, założo­ny przez barona Valdemara i tych spośród jego wasali, którzy woleli wybrać wygnanie, niż stanąć w obliczu gniewu samo­lubnego i okrutnego monarchy; domena ta objęła wysunięty najdalej na północny zachód skrawek cywilizowanego świa­ta. To właśnie po części przez pamięć na założycieli swego kraju władcy Valdemaru chętnie udzielali serdecznej gościny wszelkim uciekinierom i banitom. Z biegiem lat spowodo­wało to, że zwyczaje i obrzędy mieszkańców ich królestwa ułożyły się w prawdziwą, wielojęzyczną mozaikę. Trzeba jednakże nadmienić, że jedyna, niepodważalna reguła, jaką królowie Valdemaru kierowali się, rządząc swymi poddany­mi, brzmiała: “Nie ma jednej, jedynie słusznej drogi”.

Rządy nad tak przypadkowo przez los dobranymi obywa­telami mogłyby okazać się niemożliwe, gdyby nie Heroldo­wie z Valdemaru.

Wiele obowiązków spadało na barki Heroldów: nadzoro­wali działalność administracji, ogłaszali prawa, zbierali in­formacje, a nawet doraźnie wcielali się w rolę wojskowych doradców; za swe czyny odpowiadali jedynie przed Monar­chą i przed równymi sobie Heroldami, którzy zbierali się w Kręgu. Taki system stwarzałby idealne warunki do nad­użyć władzy, gdyby nie Towarzysze.

W oczach postronnego obserwatora Towarzysz wydawał się niczym więcej, jak tylko wyjątkowo zgrabnym, białym koniem. Były to jednak istoty znacznie doskonalsze, zesłane przez nieznaną moc - czy też moce - na prośbę samego Króla Valdemara. To właśnie Towarzysze rozpoznawały He­roldów - zadzierzgniętą między nimi a ich Wybranymi myślową więź zerwać mogła jedynie śmierć. Choć nikt nie mógł dokładnie ocenić ich inteligencji, to jednak panowało powszechne mniemanie, iż nie ustępują swym ludzkim part­nerom. Towarzysze mogły (i robiły to) wybierać, nie kierując się ani wiekiem, ani płcią - choć skłonne były raczej wy­bierać młodzież u progu dojrzałości i częściej Wybrańcami zostawali chłopcy niż dziewczęta. Jeśli nie liczyć specyficz­nego typu osobowości, na którą składała się cierpliwość, wy­zbycie się egoizmu, poczucie odpowiedzialności i zdolność do heroicznych poświęceń w imię obowiązku, to Wybranych łączyło jeszcze jedno: u wszystkich można było wykryć przy­najmniej cień zdolności paranormalnych. Przestawanie z To­warzyszem, ciągłe pogłębianie łączących więzi rozwijało zdolności, które dotąd drzemały ukryte w każdym z Wybra­nych. Z czasem - w miarę jak naturę owych zdolności za­częto rozumieć coraz lepiej - rozwinięto metody wykorzy­stania ich w pełni przez tych, którzy byli nimi Obdarzeni. Stopniowo Dary nabrały wielkiego znaczenia, wypierając wiedzę o “prawdziwej magii”, która jeszcze tliła się w Val­demarze, aż zaginęły wszelkie przekazy, skąd wzięła się owa magia i jak się z niej korzystało.

I tak oto wykształcił się sposób, w jaki w Valdemarze sprawowano rządy: Władca, wspomagany przez Radę, usta­nawiał prawa, które Heroldowie ogłaszali i baczyli, by ich przestrzegano. Heroldowie byli całkowicie niezdolni do nadużycia tymczasowo oddanej im w ręce władzy, przeku­pienie ich graniczyło z niemożliwością. Wybrani z natury swej zdolni byli do poświęceń, szkoła tylko umacniała w nich tę cechę. Szansę na to, że dla dobra służby nie złożą w ofierze swego życia, były nikłe - musiało tak być. Lecz mimo tego byli normalnymi, zazwyczaj młodymi, ludźmi żyjącymi za pan brat z niebezpieczeństwem. Trudno ich zatem było obwiniać, że w chwilach wolnych nie stronili od rozrywek, nie bacząc co to cnota. Herold z rzadka jedy­nie pozwalał sobie na nawiązanie związków wykraczają­cych poza braterskie, które oznaczałyby coś więcej niż chwilową przyjemność. Być może na przeszkodzie zawiera­niu stałych związków uczuciowych stało silne poczucie bra­terstwa między Heroldami i więź łącząca ich z Towarzysza­mi. Jakkolwiekby było, zazwyczaj niewielu spośród prostego ludu lub szlachty miało im to za złe, gdyż pow­szechnie wiedziano, iż, bez względu na to, jak rozwiązły potrafi być w czasie wolnym, od chwili przywdziania swego śnieżnego uniformu Herold staje się całkowicie odmienną istotą; ponieważ Herold w Bieli był Heroldem na służbie, któremu wypełnianie obowiązków nie zostawia czasu na nic innego, a już najmniej na uleganie swym frywolnym przyjemnostkom. Mimo tego trafiali się i tacy, którzy byli odmiennego zdania... nawet w wysokich progach.

Uchwalone przez pierwszego Króla prawa nakazywały, by Monarcha także był Heroldem. Była to zatem gwarancja, iż władcą Valdemaru nie zostanie nigdy tyran podobny do tego, który zmusił założycieli królestwa do ucieczki i opu­szczenia rodzinnych siedzib.

Tuż po Monarsze najważniejszą w kolejności osobą w kró­lestwie był Herold zwany Osobistym Heroldem Króla lub Królowej. Wybierany przez Towarzysza, który - jak się zdawało - nigdy się nie starzał (choć można go było zabić), i który zawsze był ogierem, Osobisty Herold zajmował spe­cjalną pozycję zausznika, najbardziej zaufanego przyjaciela i doradcy rządzącego. Monarchowie Valdemaru mogli być zatem pewni, że zawsze u swego boku znajdą przynajmniej jedną osobę godną najgłębszego zaufania, na której mogli przez cały czas całkowicie polegać. Przyczyniało się to do umacniania pozycji oraz pewności siebie władcy i, co za tym idzie, tworzenia mocnego i godnego zaufania rządu.

Przemijały pokolenia i na pozór wydawało się, że stwo­rzony przez Króla Valdemara plan rządów jest doskonały. Tak to już jednak bywa, że nieuwaga lub też przypadek może przyczynić się do tego, iż nawet najlepiej nakreślone plany prędzej czy później spalą na panewce.

Za panowania Króla Sendara królestwo Karsu, z którym Valdemar dzielił południowo-wschodnią granicę, wynajęło cały naród najemników-nomadów do najazdu na Valdemar. W wojnie, która była tego wynikiem, Sendar został zabity, a osierocony przez niego tron objęła jego córka, Selenay, która dopiero co ukończyła nauki w Kolegium Heroldów. Osobistego Herolda Królowej, wiekowego Talamira, często peszyło i wprawiało w zakłopotanie doradzanie młodej, przy­stojnej, lecz upartej kobiecie. W wyniku tego Selenay popeł­niła błąd i wstąpiła w zły związek małżeński, co nieomalże kosztowało ją utratę tronu i życia.

Owocem tego małżeństwa, ewentualną przyszłą Nastę­pczynią tronu, była dziewczynka, którą Selenay nazwała El­speth. Elspeth dostała się pod wpływ niańki, którą sprowadził z rodzinnego kraju mąż Selenay i wyrosła na niepoprawnego, rozpuszczonego bachora. Stało się jasnym, że o ile nic nie zmieni biegu rzeczy, dziewczynka nigdy nie zostanie Wy­branką, a zatem nigdy nie będzie mogła dziedziczyć po mat­ce. W takim wypadku Selenay miałaby do wyboru: ponownie wstąpić w związek małżeński (co oczywiście pociągało za sobą określone ryzyko) i jeszcze raz spróbować wydać na świat dziedzica, albo ogłosić następcą tronu kogoś, kto już był Wybranym, i w którego żyłach płynęła królewska krew; lub też w jakiś sposób ocalić swą domniemaną Następczynię. Talamir ułożył plan - wiele wskazywało, że mógł on zo­stać uwieńczony powodzeniem - który zakładał odesłanie dziecka na wychowanie na odległą prowincję, co wyzwoli­łoby dziewczynkę spod wpływu niańki i Dworu, oddając ją w środowisko ludzi, do których można było mieć zaufanie, że nie ulegną żadnym jej kaprysom.

Wtedy Talamir padł ofiarą zabójstwa, co tylko powię­kszyło zamieszanie. Jego towarzysz, Rolan, Wybrał nowego Osobistego Królowej, lecz zamiast wyszukać kogoś dorosłe­go, kogoś, kto już był pasowanym Heroldem, wskazał na niedojrzałą dziewczynkę o imieniu Talia.

Talia wywodziła się z ludów osiadłych w Grodach, z prze­strzegającego niezwykle surowych obyczajów plemienia znad Granicy, które dokładało wszelkich starań, by uniemo­żliwić postronnym dowiedzenie się o nich czegoś bliższego. W najmniejszym stopniu nie doceniła więc wagi tego, że Towarzysz Herolda zaczepił ją po to, by następnie najwyraźniej uprowadzić. Jej lud wyznaczał kobietom bardzo podrzędną pozycję, za wszelkie odstępstwa groziła natych­miastowa, surowa kara. Talia zaś nie nadawała się zupełnie do zajęcia narzucanego, podrzędnego miejsca i dlatego wciąż kładziono jej w uszy, że wszystkie jej słowa lub uczynki są niewłaściwe w najlepszym, albo grzeszne w najgorszym przypadku. Zatem nie była przygotowana do wkroczenia w nowy dla niej świat Kolegium Heroldów. Jedyne, co potrafiła robić, w czym miała spore doświadczenie, to opiekować się i wychowywać młodsze dzieci, a to dlatego, że była nauczycielką młodszych członków swego ludu od chwili, gdy ukoń­czyła dziewięć lat.

Mimo to udało jej się znaleźć dla siebie prawdziwy dom wśród Heroldów oraz ucywilizować Bachora. Teraz miała przed sobą półtora roku służby w Polu i próby, o jakich nie śniła nawet, że będzie musiała przejść.

pierwszy

 

Bęc! Płaz ćwiczebnego palcatu Albericha zabębnił o od­słonięty bok Talii. Nawet nie zauważyła zadawanego ciosu, naprawdę nie zauważyła. Zabolało i założyłaby się o pieniądze, że będzie miała sińca pomimo watowanego ku­braka, który łagodził siłę ciosów. Palcat był wytoczony z drewna, lecz Alberich wydawał się z tego powodu władać nim z tym większą siłą.

- Pfuj! - Splunął z odrazą i natarł ponownie, zanim zdążyła wziąć się w garść po ostatnim ciosie, tym razem trafiając ją w uzbrojoną w sztylet rękę, tuż przy łokciu. Jęk­nęła i nóż wypadł jej z zupełnie zdrętwiałej dłoni.

Zalśniły jastrzębie oczy, próżno by było doszukiwać się w nich choć śladu współczucia. Pocięta bliznami twarz za­mieniła się w demoniczny maszkaron, gdy oceniał jej wy­stęp.

Dawno przekroczył czterdziestkę, o ile nie więcej, a jednak od pięciu lat, od kiedy Talia znała Albericha, jego ruchy nie straciły nic ze swej zwinności i ostrości. Ona dyszała z wy­siłku, on wyglądał tak, jakby wrócił ze spokojnego spacerku. Na jego znoszonych, czarnych skórach - był on jedynym znanym Talii Heroldem, który nigdy nie przywdziewał Bieli - widać było zaledwie malutkie plamki potu. W zalewają­cych wszystkich promieniach popołudniowego słońca jego postać rysowała się jak ulotna, niematerialna zjawa, i trafienie go kosztowało tyle samo trudu.

- Jak szkoda, że nie ma z nami Skifa, by mógł ciebie zobaczyć. Umarłby ze śmiechu, z całą pewnością! - bur­czał. - Masz osiemnaście lat, a można by pomyśleć, że osiem. Wolna, niezdarna i niemądra! Phi! Gdybym był pra­wdziwym zabójcą...

- Umarłabym ze strachu, zanim byś mnie dotknął.

- Co tam żarty! To jest bitewna praktyka, a nie komedia. Jeśli przyjdzie mi chętka na igraszki, znajdę trefnisia. Jeszcze raz, lecz tym razem tak jak należy!

Kiedy już padała na nos z wyczerpania, poświęcił uwagę Elspeth. Ponieważ obie trzeba było otoczyć szczególną ku­ratelą, Alberich zmienił porę ich zajęć tak, by nie dzielić ich z nikim, by móc poświęcić całą uwagę Osobistemu Herol­dowi Królowej i przypuszczalnej Następczyni. I, zamiast na otwartych terenach ćwiczebnych na dworze, dziewczęta od­bywały swe lekcje pod dachem, w sali szermierczej. Była to podobna do szopy budowla o gładkiej, drewnianej podłodze, ścianach wyłożonych lustrami i z rzędem wysokich okien poniżej dachu, by jak najwięcej światła mogło dostać się do wnętrza. To tutaj odbywały się lekcje podczas niepogody, jednak sala była zbyt ciasna, by pomieścić w trakcie wspól­nych ćwiczeń połączone Kolegia Heroldów, Bardów i Uzdro­wicieli. Jedynie “uprzywilejowanym” Alberich udzielał pry­watnych lekcji w sali.

Teraz, gdy Alberich przestał się nią interesować, Talia stwierdziła, że jej myśli ponownie zaczynają obracać się wo­kół niespodzianki, jaka spotkała ją po południu.

Talia przyjmowała najrozmaitsze pozy i wierciła się nie­cierpliwie, dopóki nie udało jej się wciągnąć przez głowę sprężystej, miękkiej, skórzanej tuniki, na wierzch białej ko­szuli i skórzanych bryczesów. Na koniec odwróciła się, by podziwiać wynik w wypolerowanym metalowym zwierciad­le, które wisiało przed nią.

- Niebiosa! - zaśmiała się w niemałym stopniu za­skoczona. - Dlaczego Szarości nigdy tak nie wyglądają?

- Ponieważ... - z izby obok rozległ się ostry głos ko­goś z wolna cedzącego słowa - wy młokosy myślelibyście o wszystkim tylko nie o nauce.

Talia roześmiała się, stanęła plecami do lustra i zaczęła się wdzięczyć. Na ten dzień przypadała rocznica pierwszych zajęć, jakie odbyła w Kolegium Heroldów. Nie pamiętała o tym, dopóki nie przypomniały jej o tym Keren i Sherrill - obie były Heroldami-seniorami, nauczycielami w Kole­gium i jej przyjaciółkami od lat - zjawiwszy się w izbie z naręczem białych mundurów, uśmiechając się od ucha do ucha.

Heroldom skupionym w Kręgu nie zajęło dużo czasu roz­ważenie, głosowanie i nadanie Talii - wraz ze wszystkimi jej kolegami i koleżankami z roku - rangi pasowanego He­rolda. Nikogo w Kolegium to nie zaskoczyło, jednak zgodnie z tradycją nikt z uczniów nie dowiadywał się o tym, póki ocena nie została zakończona, a kandydaci pasowani.

Keren i Sherrill oświadczyły, że im przede wszystkim należy się prawo ogłoszenia dobrej nowiny. Ani nie zostawiły jej czasu na zebranie myśli. Ot, stanęły na progu, chwyciły ją pod boki - każda ze swojej strony - i wyprowadziły przez podwójne drzwi na końcu długiego, mrocznego kory­tarza o wyłożonych boazerią ścianach wprost do kancelarii Seneszala, by tam zażądać w jej imieniu nowej kwatery. Teraz stała w sypialni swojego apartamentu, który sama dla siebie wybrała, z zachwytem wpatrując się we własne odbicie w zwierciadle.

- Teraz wyglądam jak naprawdę dojrzała osoba!

- Na tym to właśnie polega - roześmiała się radośnie Sherrill.

Przekrzywiwszy głowę na bok, przyglądała się drobnej, szczupłej postaci w zwierciadle. Niesforne, brązowe, jak zwykle potargane loki wyglądały teraz jakby celowo rozsy­pywały się tak, a nie inaczej. W ogromnych, ciemnobrązo­wych oczach, patrzących dotąd na świat szczerze i otwarcie, pojawił się wyraz jakby większej rozwagi; twarz w kształcie serca nie była już tak dziecięca. I wszystkie te zmiany do­konały się za sprawą magicznego kostiumu!

- Talio, głowa ci napęcznieje jak łeb gąbkowej ropuchy w porze deszczowej, jeśli zapomnisz o ostrożności! - Ke­ren po raz drugi przerwała tok jej myśli.

Wyciągając szyję, Talia wystawiła głowę za futrynę, by ujrzeć swą nauczycielkę konnej jazdy, która uśmiechała się kpiąco, rozparłszy się wygodnie na czerwonych poduchach stojącej w drugiej komnacie kanapy z drewnianym oparciem.

- Nie wiesz, co napisano w Pierwszej Księdze? - do­rzuciła Sherrill z powagą spoza pleców przyjaciółki. - “Wielką pychą sprowadzisz na się wielkie poniżenie”.

Talia opuściła sypialnię, by przyłączyć się do nich. Sherrill i Keren usadowiły się wygodnie na jedynej kanapie w skrom­nie zastawionej sprzętami, zewnętrznej komnacie.

- Przypuszczam, że zamierzacie utrzymywać, iż nigdy nie strawiłyście przed zwierciadłem więcej czasu niż mgnie­nie oka, gdy po raz pierwszy przywdziałyście waszą Biel - droczyła się z nimi Talia, dumnym krokiem, z założonymi do tyłu rękami kierując się w ich stronę.

- Kto? Ja? - zapytała Sherrill z niewinną miną, pod­nosząc omdlewająco dłoń, by poprawić gęste, czarne rzęsy, chroniące duże, orzechowe oczy. - I oddałam się na pastwę własnej próżności? No cóż, może odrobinkę.

- Tak się składa, że wiem, iż zeszło ci na tym pół dnia. Powiadają, że wykręcając na wszelkie sposoby tę twoją czar­ną grzywę, próbowałaś ułożyć fryzurę, która najlepiej paso­wałaby do nowego stroju - oschle zareplikowała Keren, przeczesując palcami przystrzyżoną na jeża, siwiejącą, brą­zową czuprynę.

Sherrill tylko się uśmiechnęła i z elegancją założyła nogę na nogę, opierając się o poduchy.

- Ponieważ nie mogę chełpić się posiadaniem podo­bnych wiadomości o tym, co ty zrobiłaś w tak zaszczytnej chwili, trudno to uznać za uczciwy cios.

- Och, strawiłam dość czasu na gapienie się w zwier­ciadle - przyznała Keren z udanym ociąganiem. - Ktoś żylasty jak lina i płaski jak męskie pacholę ze zdumieniem przyjmuje, gdy coś naprawdę mu pochlebia. Przysięgam, nie mam pojęcia, jak im się to udaje; krój jest ten sam dla wszy­stkich, i na dodatek nie tak znów odmienny od uczniowskich Szarości...

- Ale, o Panie, co za różnica! - dokończyła za nią Sherrill. - Nie znam nikogo, komu nie byłoby do twarzy w Bieli; nawet w przypadku Dirka wydaje się podkreślać prezencję. Wygląda na lekko wymiętoszonego, mimo wszy­stko całkiem nieźle.

- Hm, a co sądzisz o mnie? - zapytała Talia, obraca­jąc się przed nimi na palcach, uśmiechając się szelmowsko.

- Co ja sądzę? Sądzę, że wyglądasz cudownie, młody demonie. Jednak jeśli będziesz dalej przymilać się i zabiegać o pochlebstwa, wrzucę cię do poidła w stajni. Powiedzieli już coś o twojej praktyce czeladniczej?

Talia potrząsnęła głową, ponownie składając dłonie za plecami.

- Nie. Powiedzieli jedynie, że Herold, któremu chcą mnie dodać do pary, jeszcze nie wrócił z wyprawy, a oni nie powiedzą mi, kto to jest.

- Tego należało się spodziewać. Nie chcą, byś miała czas na obmyślanie sposobów wywarcia na kimś największe...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leborskikf.pev.pl
  •