Lackey Mercedes -7- Trylogia Magicznych Burz 3 - Przesilenie, Książki - E-books

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

MERCEDES LACKEY

 

 

 

Przesilenie

Tom III Trylogii Magicznych Burz

 

(Tłumaczyła Katarzyna Krawczyk)

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję pamięci Elsie B. Wollheim

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Karal leżał najspokojniej jak mógł, równo oddychając, by nie urazić bolącej głowy. Zamknął oczy przed światłem i miał na­dzieje, że zawiniątko ze śniegiem leżące na jego czole zmniejszy tętniący ból. Trudno mu było myśleć, kiedy skronie przeszywały bolesne ostrza, spotykające się u nasady nosa. Reszty swego ciała był jedynie mgliście świadomy; został zawinięty w koce i obło­żony wokół gorącymi kamieniami, by chroniły go przez zmarz­nięciem. Opiekujący się nim Shin'a'in wydawał się szczegól­nie dbać o to, by Karal nie przeziębił się od zimnej podłogi lub śnieżnego kompresu na głowie. Gdyby znajdowali się w Valdemarze albo nawet w Karsie, mieliby inne sposoby na złagodzenie ognistych ostrzy kłujących w skronie - ale niestety. Na pół zrujnowane resztki dawnej wieży nie miały takich udogodnień jak uzdrowiciele czy napary ziołowe. Karalowi będzie musiało wystarczyć to, co zapewnią im sojuszniczy Shin'a'in, przynaj­mniej narazić. Oznaczało to wywar z kory wierzbowej, kompres ze śniegu i nadzieję, iż to pomoże.

“Zawsze można mieć nadzieję. Mogło być gorzej”. Chociaż o ile gorzej - tego nie był w stanie rozważać w tej chwili.

Był to gigantyczny ból głowy; można się zresztą było tego spodziewać, ponieważ Karal stał się głównym punktem spotka­nia energii, broni tak potężnej i nieprzewidywalnej, że nawet wielki mag, który zakończył magiczne wojny, nie odważył się jej użyć. Jej wykorzystanie wymagało kanału magicznego - żyjącego kanału. Być może żaden z magów Urtho nie był akurat kanałem, a może Mag Ciszy nie chciał ryzykować życia tej osoby - w każdym razie broń pozostała nietknięta z tabliczką ostrze­gającą przed jej wykorzystaniem.

“A może nie mógł znaleźć ochotników”.

Karal wcale by ich za to nie winił. Sam miał bardzo nieprzy­jemne wspomnienia z pierwszego doświadczenia jako kanał, ale drugi raz miał całkowicie inny ciężar i znaczenie niż pierwszy. Szczerze mówiąc, Karal nie pamiętał zbyt wiele z tego, co się wydarzyło po uruchomieniu broni. Sokoli Brat Śpiew Ognia i półkrwi Shin'a'in An'desha zapewnili go, że to bardzo dobrze. Uwierzył im.

“Jeśli Śpiew Ognia i An'desha myślą tak samo...”

Miał niejasne uczucie, iż naprawdę woli nie wiedzieć, co się zdarzyło. Gdyby wiedział, musiałby o tym myśleć, a ta perspek­tywa przyprawiała go o zawrót głowy.

O wiele łatwiej było leżeć na posłaniu i walczyć z bólem niż myśleć. Od czasu do czasu głosy innych, krzątających się przy codziennych zajęciach, docierały do niego poprzez ból, stłumio­ne lub wzmocnione dziwną akustyką pomieszczenia. An'desha i szaman Lo'isha rozmawiali cicho; ich głosy zlewały się w nie­wyraźny pomruk, który dziwnie uspokajał, podobnie jak szelest liści albo szum wody. Ktoś inny, zapewne kestra'chern z klanu Kaled'a'in, Srebrny Lis, mył naczynia; delikatne metaliczne pobrzękiwanie wybijało rytm cichej rozmowy. Bliżej Sokoli Brat Śpiew Ognia podśpiewywał pod nosem; zapewne coś naprawiał. Śpiew Ognia zawsze śpiewał, naprawiając cokolwiek; twierdził, że to powstrzymuje go przed powiedzeniem czegoś, czego mógł­by żałować. Nie przepadał za naprawianiem, zresztą jak i za innymi podobnymi zajęciami - przez całe życie był obsługiwa­ny. Konieczność zatroszczenia się o własne potrzeby była dla niego doświadczeniem nowym i niemiłym. Karal uważał jednak, iż adept dobrze sobie radzi w tej sytuacji pod ciężarem dodatko­wych obowiązków.

Tyle na temat ludzi, wchodzących w skład grupy. Co do nie-ludzi - cóż, Karal wiedział, gdzie jest ognisty kot Altra. Puszysty, mruczący koc okrywający go od kolan po szyję to był Altra, nie zaś wymyślna kołdra Shin'a'in. W jakiś sposób - i w przeciwieństwie do zwykłych kotów, które zawsze stawały się cięższe, kiedy leżały na człowieku - Altra mógł zmniejszać swój ciężar, stając się nie cięższym od wełnianego koca. Jedynie promieniujące z niego ciepło i głębokie, uspokajające mruczenie zdradzały jego obecność.

Gdzieś poza komnatą, w której leżał Karal, Florian - jedna z podobnych do koni istot zwanych w Valdemarze Towarzysza­mi - słuchał uważnie An'deshy i szamana. Gdyby Karal wytę­żył nieco myśli, mógłby ich usłyszeć uszami Towarzysza. Więzi łączące go z Towarzyszem i ognistym kotem były teraz o wiele silniejsze niż kilka tygodni temu. Wystarczyło, by pomyślał o którymś z nich, a słyszał szept ich myśli w swoim umyśle; czuł ich obecność jak ciągłe ciepło. W czasie, z którego nic nie pamiętał, zdarzyło się coś, co związało ich mocniej. Nie wiedział, czy oni czuli podobnie; przypuszczał, że nie. To on został zmie­niony, nie oni.

To kolejna sprawa, której wolał nie rozpatrywać zbyt szcze­gółowo. Ognisty kot nie był tylko śmiertelnym stworzeniem, a Towarzysz, choć śmiertelny, jak ognisty kot był człowiekiem narodzonym po raz drugi w ciele magicznym. Zatem jeśli to, co się zdarzyło, związało Karala mocniej z Florianem i Altra - tak mocno, że nie musiał się starać, by dotrzeć do ich umysłów...

Poczuł zimny dreszcz, nie mający nic wspólnego ze śnieżnym kompresem leżącym na jego czole. “Nie. Nie mogłem aż tak bardzo się zmienić. To zapewne tylko tymczasowe - i minie, kiedy odzyskam siły”. Próbował pomyśleć o czymś innym; przy okazji zauważył, że może w miarę logicznie myśleć.

“To już jakaś poprawa”.

Gdzie podziała się reszta? Karal, mając zamknięte oczy, nasłuchiwał uważnie, usiłując ich zlokalizować za pomocą do­cierających dźwięków. Nie chciał narażać się na ponowny ból towarzyszący otwieraniu oczu.

Pozostali nie-ludzie - dwa gryfy - zajęci byli pakowa­niem swych nielicznych rzeczy. Rozmawiali cicho, sycząc i kła­piąc dziobami; ich pazury drapały skórę juków pożyczonych od Shin'a'in na czas podróży na północ. Gryfy uznały, że zbyt długo przebywają z dala od dzieci; nikt z grupy nie miał serca namawiać ich na pozostanie. Dreszcz emocji, o jaki przyprawiało je cho­dzenie ścieżkami legendarnego Czarnego Gryfa, zapewne zaczy­nał słabnąć wobec tęsknoty za tak długo nie widzianymi dziećmi. Po zapadnięciu się Bram podróż na północ będzie długa nawet dla istot potrafiących latać.

“Może to i dobrze, zważywszy na to, w jakim byliśmy nie­bezpieczeństwie. Treyvan i Hydona zdecydowali, iż nie chcą osierocić swych dzieci. Kto mógłby ich za to winić?”

Tak, rzeczywiście mógł teraz logicznie myśleć. “Dość logicz­nie, by zauważyć, że mięśnie szyi zwinęły mi się w supły. Nic dziwnego”. Karal westchnął lekko i rozluźnił zesztywniałe ra­miona, wtulając się w swój tobołek z rzeczami owinięty w owczą skórę, który służył mu teraz jako poduszka. “Dobrze, że mam w nim ubrania, a nie książki.” Mimo wszystko śnieg pomagał; zauważył, że bolą go mięśnie, a to oznaczało, iż ból głowy nie przesłania już wszystkiego.

“Świetnie, teraz więc mogę rozkoszować się tym, jak boli mnie reszta ciała!” Bolesne kłucie za oczami zelżało, również mięś­nie przestały tak bardzo dokuczać; zapewne wcześniej wzmac­niały jeszcze ból głowy. Denerwujące, jak wszystkie te sprawy napędzały się nawzajem!

“Cóż, jaki byłby ze mnie kapłan Słońca, gdybym nie umiał się odprężyć?” Techniki relaksacji wchodziły w skład szkolenia każdego nowicjusza. Nie można się modlić, jeśli się nie jest rozluźnionym. Jak można skupić się na chwale Vkandisa, kiedy rozprasza cię skurcz w nodze? Karal cierpliwie przekonywał buntujące się ciało, by zaczęło zachowywać się jak należy, rozluźniając mięśnie, nawet nie przypuszczał, że są tak napięte. Kiedy skończył, ból głowy zelżał jeszcze bardziej, potwierdzając jego przypuszczenie, że przynajmniej w części spowodowany był napięciem mięśni.

“Tak lepiej. Tak jest o wiele lepiej”. Gdyby głowa przestała mu dokuczać, mógłby nawet cieszyć się ze swego stanu - przynajmniej trochę. Pierwszy raz czuł się całkowicie usprawiedliwiony, kiedy leżał i pozwalał innym, by troszczyli się o niego. Opłakany stan, w jakim się znalazł, dowodził, iż rzeczywiście zasłużył na odpoczynek.

Poza tym nie codziennie tayledraski adept-uzdrowiciel speł­niał każde jego życzenie. Wystarczyło, by westchnął, a jego opiekun pytał, czy czegoś nie potrzebuje. Nieco dziwny zwrot sytuacji, zważywszy, że do tej pory to Śpiew Ognia był obsługi­wany.

Nie wiedział, dlaczego Śpiew Ognia troszczył się tak o niego - zapewne inni chętnie podjęliby się tych obowiązków, gdyby nie usilne nalegania adepta. Z drugiej strony musiał przyznać, że stał się bardzo troskliwym pielęgniarzem.

“Nie spodziewałbym się tego. To po prostu do niego niepo­dobne”. Może nie pasowało to do Śpiewu Ognia, jakiego znał, lecz taka myśl była niesprawiedliwa i Karal zganił siebie za nią.

“To małostkowe i nieżyczliwe. W Śpiewie Ognia drzemie o wiele więcej, niż kiedykolwiek zdołam się dowiedzieć. Wszys­cy usiłujemy poradzić sobie w tej trudnej sytuacji, a jeśli on wybrał taką drogę, ma do tego prawo”.

W tej chwili, nawet kiedy ból nie rozsadzał mu głowy, Karal nie był w stanie robić nic innego poza dziwieniem się i przyjmo­waniem oznak troski adepta. Z trudem mógł poruszyć głową, nie męcząc się, a wstanie i pójście do toalety kosztowało go tyle wysiłku, że po powrocie przez kilka chwil mógł tylko leżeć i drzemać. To go niepokoiło; jeśli wkrótce nie odzyska sił, nie będzie zdolny do podróży, a to oznacza, iż nie będzie mógł pojechać z innymi do Valdemaru. Niecierpliwe gryfy nie czekały na resztę, ale i ludzie nie mogli za długo zwlekać. Jeżeli nie wyruszą teraz, mogą ich tu zatrzymać zimowe zawieje.

“Z drugiej strony... już teraz może być za późno. Brama, którą się tutaj dostaliśmy, nie istnieje, a gdybym był magiem, nie ryzykowałbym ponownego jej otwarcia. Możemy utknąć tutaj aż do wiosny. Nawet w najlepszych warunkach podróż na piechotę zajmie bardzo dużo czasu”.

Poza tym powrót do domu mógł być w tej chwili najgorszą rzeczą, jaką mogliby zrobić. Rozwiązanie problemu magicznych burz - któremu się poświęcił, a które go tak wyczerpało - znów okazało się jedynie tymczasowe. Może to najlepsze miejsce, w jakim będą mogli pracować nad znalezieniem ostatecznej od­powiedzi. Na pewno mieli tu warunki, jakich nie znaleźliby gdzie indziej.

Po pierwsze, starożytna broń, której użyli, by zmniejszyć siłę fali magicznych burz, była tylko jedną z kilku, jakimi dyspono­wali; prawdopodobnie nie nadawała się najlepiej do tego celu - po prostu udało im się ją zrozumieć. Może inna okaże się lep­sza. Kaled'a'in obiecali przysłać historyka, specjalistę od języ­ków i starożytnego pisma, które jedynie oni przechowali po ka­taklizmie. Powinien on dostarczyć im lepszych tłumaczeń niż gryfy.

“Nawet nie zaczęliśmy jeszcze badać tego miejsca, a przecież to serce włości Maga Ciszy. Podobno był on największym ma­giem, dysponującym wieloma środkami. Czy na pewno zobaczy­liśmy już wszystko?” Może znajdują się tu jeszcze inne komnaty, dotychczas nie odnalezione, kryjące odpowiedzi na ich pytania. Może rzeczywiście lepiej zrobią, zostając tutaj i oglądając lub studiując pozostały arsenał. Do tej pory nikt tego nie zapropono­wał, ale Karal zastanawiał się, czy już o tym nie pomyślano, choć wszyscy woleliby wrócić do domu.

“Z tego, co widzę, najgorsze jest to, że nie ma z nami nikogo z matematyków ani rzemieślników”. To go martwiło; ostatnie dwa tymczasowe rozwiązania zostały stworzone, przynajmniej częściowo, przez grupę zdolnych logików mistrza Levy'ego. Dzięki tym uczonym wszyscy mogli spojrzeć na problem z innej perspektywy. “Potrzebujemy ich. Śpiew Ognia może ich nie lubić, ale potrzebujemy ich”.

Wiedział o tym z taką pewnością, jakby natchnął go sam Vkandis; był o tym przekonany, jak o niczym w życiu. Problem, z którym się zmagali, mógł zostać rozwiązany tylko wtedy, kiedy złożyły się na niego wysiłki wszystkich.

Westchnął; kiedy podniósł rękę, by zsunąć z oczu kompres ze śniegu, usłyszał kroki Śpiewu Ognia, podchodzącego, by mu pomóc. Zimny, wilgotny ciężar został zdjęty.

- Czy chcesz nowy? - zapytał wiecznie młody, jak się wydawało, mag. Karal otworzył oczy i potrząsnął głową - delikatnie, by nie zmarnować efektu, jaki do tej pory osiągnął. Śpiew Ognia nie przypominał z wyglądu pielęgniarki: niewia­rygodnie przystojny młody mag zdołał zapakować w jeden to­bołek zawartość całej szafy ze swą wykwintną, jedwabną, bo­gato zdobioną garderobą. Karal nie miał pojęcia, jak mu się to udało. W tej chwili Śpiew Ognia miał na sobie przygaszone srebrzyste błękity, które umożliwiały Karalowi patrzenie na nie­go bez bólu oczu. Od starannie ułożonych, srebrnobiałych wło­sów po nieskazitelne owijacze na nogach, w każdym calu wy­glądał na egzotycznego maga; nie było w nim śladu służalczości. Jego rozbawiony uśmiech dodał młodzieńcowi otuchy; gdyby działo się z nim coś złego. Śpiew Ognia na pewno nie uśmiechał­by się.

- Nie w tej chwili, dziękuję - odrzekł, zaskoczony brzmie­niem swego głosu, chrapliwym, jakby zdartym od krzyku. - Naprawdę nie musisz...

Ku jego zaskoczeniu Śpiew Ognia zachichotał.

- O, za tym wszystkim kryje się poważny powód - odpo­wiedział z uśmiechem. - Jesteś nieprzyzwoicie mało absorbu­jącym pacjentem, a kiedy zajmuję się tobą, nie muszę zajmować się innymi, gorszymi zajęciami. - W jego głosie pojawił się delikatny cień arogancji. - Zapewniam cię, że wolę kłaść ci na czoło kompresy niż zmywać naczynia.

Karal uśmiechnął się słabo. To przypominało Śpiew Ognia takiego, jakiego znał!

- O, to dobrze. Bałem się, iż nagle wypełnił cię duch poświęcenia i nie byłem pewien, czy długo zdołam z tym wytrzy­mać.

Śpiew Ognia roześmiał się w odpowiedzi i odgarnął na plecy długie białe włosy.

- Zachowaj swoje delikatne uczucia dla siebie - rzekł kpiąco. - We własnym interesie chcę, żebyś został w łóżku jak najdłużej, a jeśli nadal będziesz tak mówił, mogę ulec pokusie i zrobić coś, by zatrzymać cię w nim.

- Obiecujesz, ale nigdy nie dotrzymujesz słowa - odparo­wał Karal, zaskoczony radością, jaką czerpał z rozmowy. - Mam jednak nadzieję, że moja delikatna skóra jest przy tobie bezpieczna.

- Wątpisz? - Śpiew Ognia uniósł brwi i spojrzał w górę; zapewne słuchał Floriana. Jego kolejne słowa potwierdziły to przypuszczenie. - Cóż, może i masz rację. Odcisk podkowy na środku twarzy z pewnością nie poprawi mi wyglądu... - opuścił wzrok i spojrzał w błyszczące, niebieskie oczy Altry - ...i nie podoba mi się sposób, w jaki twój kot ostrzy sobie pazury.

- Nie zraniłbym cię tak, by było to widać - odezwał się sucho Altra do umysłów ich obu. - Srebrny Lis móglby mieć do mnie pretensję. Ale byłaby z ciebie czarująca dziewczyna.

Śpiew Ognia szeroko otworzył oczy, udając przerażenie, ale w jego spojrzeniu odbijał się cień szacunku.

- Przypomnij mi, żebym nigdy nie wprawiał cię w gniew, Altra. To trochę złośliwe, nawet jak na żart.

Gdybym przez chwilę myślał, że mówisz poważnie, nie byłby to żart - ognisty kot z rozmysłem podniósł łapę i polizał pazury. Był wielkości dużego psa i miał odpowiednio duże łapy, a jego pazury naprawdę wyglądały groźnie.

To nie bylo zbyt subtelne, kocie - pomyślał ostrzegawczo Karal, wiedząc, że Altra go usłyszy.

I nie miało być - odrzekł Altra tylko do jego umysłu. - W swoim czasie rozważal możliwość zranienia cię. Jeśli kiedy­kolwiek jeszcze pomyśli o tym, chcę, żeby się nad tym dobrze zastanowił.

Karal nie zmienił wyrazu twarzy, kiedy Altra przekazał mu tę informację. Była to rzeczywiście nowina.

“A teraz każdy stara się mnie chronić!” Jednak mag czekał na odpowiedź, więc zanim zdołał zapytać, co się stało, Karal podniósł drżącą rękę do czoła.

- Koty! Nie można z nimi żyć, a futro jest zbyt cienkie na dywanik.

Altra wydał z siebie przesadzone prychnięcie niesmaku, a Śpiew Ognia roześmiał się głośno.

- Naprawdę czujesz się lepiej - powiedział, tym razem bez kpiny. - To dobrze. Może dziś wieczorem będziesz w stanie zjeść coś innego niż ta zupa bez smaku, którą karmił cię szaman. Spróbuj tylko nie wyzdrowieć zbyt szybko, żebym nie musiał wkrótce znów zmywać po sobie naczyń.

Zanim Karal zdążył odpowiedzieć, mag wstał, by wynieść ociekający wodą kompres. Karal powoli odwrócił głowę w kie­runku Floriana i reszty. Jak można się było spodziewać, tuż za wejściem do pomieszczenia stali Florian z An'deshą. Towarzysz wpatrywał się w to, co szaman rysował na posadzce.

Gdyby Karal nieco się odprężył, mógłby widzieć wszystko oczami Floriana. Jednak nie chciał się aż tak rozluźniać.

“Pragnę tylko, żeby głowa przestała mnie boleć. Chcę móc wstać i pracować z innymi. Nie chcę być już dłużej ciężarem. Kapłan Słońca nie jest tym, któremu trzeba udzielać pociechy, to on powinien pomagać...”

Zamknął oczy i usiłował znaleźć technikę medytacji, która pomogłaby mu zasnąć pomimo bólu. Jeśli zaśnie, nie będzie świadomy tego, jakim kłopotem stał się dla reszty.

Nie usłyszał nadchodzącej osoby, ale poczuł dotyk na ramie­niu. Otworzył szybko oczy - była to jedyna reakcja zaskocze­nia, na jaką mógł sobie pozwolić.

Stwierdził, że spogląda w intensywnie niebieskie, rozba­wione oczy, osadzone w trójkątnej twarzy o złocistej skórze. Oczy i twarz należały do postaci ubranej w nieozdobiony strój Shin'a'in w kolorze zgaszonego brązu; był to, jak sobie teraz przypomniał, codzienny kolor Zaprzysiężonych Mieczowi, o ile nie znajdowali się oni - co zdarzało się rzadko - na ścieżce nieustępliwej krwawej zemsty.

Zaprzysiężeni Mieczowi mieli i inne imię. “Kal'enedral. Zaprzysiężeni w służbie Kal'enel, Wojowniczki”. Teraz wiedział o nich więcej niż jakikolwiek inny żyjący Karsyta. Osoba siedzą­ca lekko na piętach była zapewne jednym z Zaprzysiężonych osłaniających ich w drodze do Wieży. Karal nie umiał powie­dzieć, czy był to mężczyzna, czy kobieta, zresztą w przypadku Zaprzysiężonych właściwie się to nie liczyło. Składali oni śluby czystości i musieli ich przestrzegać, przy czym wieź z Boginią czyniła ich niewrażliwymi na jakiekolwiek impulsy seksualne. Taki stan rzeczy nie miał swego odpowiednika w hierarchii Pana Słońca; choć jego kapłanów nie zachęcano do małżeństwa, jed­nak nie broniono im tego.

- Cóż, nie o to nam chodziło, kiedy odsłoniliśmy przed tobą nasz sekret, młody cudzoziemcze - powiedział Shin'a'in czy­stym, lekko szorstkim tenorem, który mógł należeć zarówno do mężczyzny jak i kobiety. Mówił dobrze po valdemarsku, z ledwo wyczuwalnym akcentem. Karal poczuł ulgę, gdyż on opanował zaledwie podstawy shin'a'in. - Myśleliśmy, że przyjdziesz i odejdziesz...

Zamilkł, jakby nagle zdał sobie sprawę, iż słowo “odejść” niemal się spełniło.

Karal wzruszył ramionami.

- My również nie mieliśmy takich planów, Zaprzysiężony - odrzekł uprzejmie.

Shin'a'in roześmiał się.

- Prawda; zapewne nawet twój bóg nie był w stanie prze­widzieć tego co się stało. Na pewno zaś nie nasza Bogini! A jeśli nawet wiedziała, uznała, że lepiej nie dzielić się z nami swą wiedzą. Ale teraz - cóż, skoro Bramy, którą się tu dostaliście, już nie ma, a zbliżają się nasze zimowe zawieje, uznaliśmy, że musimy stać się gospodarzami z prawdziwego zdarzenia.

Kiedyś Karal byłby wstrząśnięty wezwaniem innego bó­stwa niż Vkandis Pan Słońca - i jeszcze bardziej tym, że jed­nym tchem można wymienić Jego i Gwiaździstooką Boginię Shin'a'in. Później zdołałby to znieść, lecz oburzyłby się na tak poufały sposób mówienia o bóstwie, jakby ten, kto mówi, stykał się z nim osobiście.

Teraz wiedział więcej; Zaprzysiężeni Mieczowi rzeczywiście się z Nią stykali. Znano Ją z tego, że do niektórych swych wyznawców przemawiała regularnie, a czasami nawet interwe­niowała w ich życie. W końcu nie bardzo różniło się to od więzi pomiędzy Vkandisem a Synem Słońca.

- Mówiono mi, że znaleźliśmy się na takim rozdrożu, iż każdy rezultat był równie prawdopodobny - odrzekł ostrożnie, mrużąc oczy z bólu. - Może dlatego Ona nie dała wam znać, że zostaniemy raczej niespodziewanymi lokatorami niż gośćmi.

- Dobrze powiedziane! - odparł ciepło Shin'a'in. - No tak, zostaliście lokatorami. Mieszkacie pośród naszych namio­tów, więc wypada zapewnić wam nieco lepsze warunki niż te, jakie mieliście do tej pory. Po pierwsze: jestem Chagren shena Liha'irden i mam być twoim uzdrowicielem. Lo'isha to dobry człowiek i doskonały szaman, ale jego zdolności uzdrowicielskie nie są wystarczające. Uwierz mi, ja potrafię ci pomóc.

Karal nie zdołał ukryć zaskoczenia; uzdrowiciel pośród Za­przysiężonych? Chagren dostrzegł jego zdziwienie i zachichotał.

- Biorąc pod uwagę nasze zadanie, czyli strzeżenie Rów­nin, czy nie wydaje się logiczne, iż czasami potrzebujemy uzdro­wiciela? Byłem nim, zanim zostałem Zaprzysiężony, a zaprzysiężyłem się częściowo dlatego, że chciałem walczyć z Ancarem. Ślubowałem sobie, iż nigdy już nie postawię się w sytuacji, kiedy nie będę zdolny obronić tych, których miałem uzdrowić. We­zwałem Ją. Przyjęła moją przysięgę. Nie wszyscy z nas, którzy służą tak blisko Niej, mają za sobą tragiczne przejścia i utracili bliskich. - Spoważniał na moment. - Chociaż wielu, owszem. Ci, którzy widzieli zbyt wiele, by przetrzymać i zachować zdro­we zmysły, wzywają Ją i są włączani w Jej szeregi.

“Ci, którzy widzieli zbyt wiele...” Karal mimowolnie spoj­rzał na An'deshę; wzrok Chagrena powędrował w ślad za spoj­rzeniem Karala. Uzdrowiciel zerknął na niego z góry.

- Ciekawe. Myślisz o nim?

Karal zamrugał zaskoczony bezpośredniością Shin'a'in.

- Czasami zastanawiam się, czy dla An'deshy istnieje miej­sce po tym, co przeszedł.

Chagren zamknął na chwilę oczy, przestając się uśmiechać.

- Jest - odpowiedział po...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leborskikf.pev.pl
  •