Lewandowski Konrad T. - Noteka 2015, Książki - E-books
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Autor: Konrad T. Lewandowski
Tytul: Noteka 2015
Z "NF" 4/95
Motto:
Taki jest styl dworski tego kraju (...), bo gdy w dwa dni
po moim przybyciu miałem audiencję, zaraz mi kazano położyć
się, czołgać na brzuchu i zamiatać językiem posadzkę,
posuwając się do tronu królewskiego. (...) Gdy Król chce
jakiego pana lub dworzanina stracić sposobem honorowym i
łagodnym, każe posypać posadzkę jadowitym proszkiem
brunatnym, od którego ów niechybnie zwolna i bez hałasu musi
rozpęknąć się we dwadzieścia cztery godziny.
Jonathan Swift "Podróże Guliwera"
(tłumaczenie bezimienne z roku 1784,
uzupełnienia Jan Kott, "Iskry" 1953)
Dzień zaczął się i wcześnie, i ponuro jak w powieści
sensacyjnej. Z łóżka wyciągnął mnie dzwonek, a za progiem
stało trzech smutnych facetów.
Niezupełnie smutnych. Dwóch uśmiechnęło się na mój widok,
z czego jeden całkiem szeroko. Można było zrozumieć ten brak
urzędowej powagi. Nieogolona gęba, rozbiegane oczy oraz
zmierzwione kudły czyniły mnie zapewne podobnym do
skacowanego borsuka.
- Radosław Tomaszewski, stały współpracownik tygodnika
"Obleśne Nowinki"? - zapytał najsmutniejszy.
Spojrzałem spode łba.
- Tak, to ja.
Wyciągnęli legitymacje, bardzo dbając, bym nie pomyślał,
że to rewolwery.
- Ministerstwo Obrony Narodowej - oznajmili chórem.
- Wiecie co, panowie, to chyba naprawdę pomyłka...
- Możemy wejść?
Pytanie, rzecz jasna, było retoryczne. Kiedy już
wpakowali się do środka i zamknęli drzwi, ten najbardziej
wesoły oznajmił:
- Przychodzimy w sprawie pańskich artykułów dotyczących
naszego resortu...
- Ależ ja wszystko zmyśliłem! - nie byłem pewien, czy w
obecnej sytuacji jest to rozsądny argument, ale w sumie nie
miałem nic innego do powiedzenia.
- Wiemy o tym - odrzekł ten umiarkowanie wesoły. -
Właśnie dlatego tu przyszliśmy.
- Ojczyzna pana potrzebuje - dodał najsmutniejszy.
Zakręciło mi się w głowie.
A wszystko przez to, że trzy miesiące wcześniej w
"Obleśnych Nowinkach" zmienił się redaktor naczelny.
Istniało kilka reguł rządzących procesem następstwa zadów
na stołku naczelnego. Po pierwsze: kadencje krótkie
następowały zawsze po długich, na zasadzie kreska-kropka-
kreska-kropka, jak w alfabecie Morse'a. Po drugie: każdy
naczelny typu "kropka" zaczynał od gruntownej reformy pisma
celem jego większego urynkowienia. Mówiąc po ludzku:
uskuteczniał nowe, w swoim przekonaniu genialne pomysły na
czytanki dla półanalfabetów. Eksperymenty te owocowały
rychło spadkiem nakładu, w wyniku czego wydawca spławiał
nowatora i dawał na jego miejsce przytomniejszego człowieka,
który wkrótce doprowadzał nakład do poprzedniego poziomu.
Następowała kadencja typu "kreska". Jednak po jakimś czasie
wydawca znów zaczynał kombinować jakby tu "Nowinki" bardziej
"urynkowić". W efekcie zaczynał się następny cykl. Nie
byłoby w tym nic przykrego, gdyby nie to, że przy każdej
reformie "Nowinek" dochodziło do pogromu stałych
współpracowników.
Tym razem przyszła kolej na kropkę, czyli porcję
postępu. Nowy naczelny na dzień dobry oznajmił, że od tej
pory nie będziemy żadnym brukowcem, tylko poważnym pismem
bulwarowym. Wśród autorów głupawek wybuchła panika. Ktoś
kopnął się do komputera i zaczął przerabiać rolnika spod
Piotrkowa, który zarąbał żonę motyką do buraków, na hrabiego
Luisa z Monaco, który udusił kochankę żywym pytonem. Kilka
osób przezornie poszło rozejrzeć się za robotą gdzie
indziej, a mnie strzelił do głowy ten cholerny pomysł. W te
pędy zapisałem się na audiencję do naczelnego.
- Czym zajmował się pan do tej pory? - zapytał pół
godziny później, patrząc przenikliwie.
Wymieniłem tytuły paru moich głupawek. Zgodnie z
oczekiwaniem naczelny skrzywił się z dezaprobatą.
- Postanowiliśmy, że już dosyć wymysłów - oznajmił. - Od
teraz będziemy pismem bardziej reportażowym. Ponadto
rozpoczynamy druk dalszego ciągu "Pana Tadeusza". Nie
trzynastej księgi! - zastrzegł się gwałtownie, widząc
radosny błysk w moich oczach. - Jest pewien młody, bardzo
zdolny poeta, który podjął się opisać dalsze dzieje rodu
Sopliców do Powstania Styczniowego włącznie.
- Aha... - chyba wiedziałem, o którego poetę chodzi. Bez
wątpienia o tego, który niedawno w trybie pilnym musiał
ożenić się z córką wiceprezesa wydawnictwa. - Też chciałbym
zaproponować coś zupełnie nowego - oznajmiłem.
- Co takiego? - mina naczelnego świadczyła, że nie ma
dlań pomysłów nowych.
- Pomyślałem, że "Nowinki" mogłyby opublikować kilka
supertajnych dokumentów naszego Sztabu Generalnego.
- A skąd pan je weźmie? - zająknął się lekko i od razu,
dla równowagi, wzruszył ramionami.
- Wymyślę.
Bez trudu mogłem odczytać hieroglify, w które ułożyły
się zmarszczki na czole mego rozmówcy. Z jednej strony
psułem mu nową koncepcję pisma, a z drugiej, gdyby udało mi
się zrobić większą zadymę..., jakaś interpelacja w Sejmie...
To byłaby dobra reklama dla "Obleśnych Nowinek"!
- Cóż... - stęknął. - Sądzę, że mimo zaplanowanych zmian
na przedostatniej stronie znajdzie się trochę miejsca. Niech
pan wymyśla... - zakończył zdegustowany.
Wróciłem do domu okrutnie z siebie zadowolony. Nie dość,
że znalazłem sposób na naczelnego, to jeszcze po raz
pierwszy w mojej karierze w "Obleśnych Nowinkach" trafiła mi
się pisanina wymagająca zaangażowania więcej niż trzech
szarych komórek. Z zapałem zabrałem się do roboty. I trzeba,
psiakrew, trafu, że sześć tygodni później pan Prezydent
rozgonił Sejm i ogłosił się Naczelnikiem Państwa...
W samochodzie ten umiarkowanie wesoły przedstawił się
jako pułkownik Moraszczyk, po czym wyciągnął ze schowka moją
teczkę ewidencyjną z WKU.
- Służył pan w wojsku? - zapytał rozwiązując tasiemki.
- Nie.
- A dlaczego?
- Wykryto u mnie alergię na sierść kota.
Zirytowany zaszeleścił gwałtownie papierami. Mina
wydłużyła mu się, gdy znalazł wyniki badań lekarskich.
- Rzeczywiście - westchnął. - Jest alergia na kota, a na
dodatek na kurz i pyłki traw.
- Czyli na koszary i poligon - skwitowałem zastanawiając
się, kiedy wreszcie przejdą do rzeczy.
- Mam nadzieję, że nie jest pan pacyfistą - odezwał się
ten, który do tej pory uśmiechał się najszerzej.
- Nie jestem, ale za to znam dużo dowcipów o trepach.
Prowokacja dała zaskakujący skutek. Wszyscy trzej
wyraźnie się zaniepokoili. Odniosłem wrażenie, że nie
wiedzą, jak ze mną rozmawiać. Zapadło niezręczne milczenie.
Mijaliśmy właśnie Dworzec Zachodni i skręcaliśmy w kierunku
Alej Jerozolimskich. W tym momencie pacyfistycznie
nastawiony gołąb nasrał na przednią szybę. Dobra wróżba,
pomyślałem.
- Proszę zrozumieć, że zależy nam na pańskiej współpracy
- odezwał się wreszcie Moraszczyk. - Nie jesteśmy pańskimi
wrogami.
- A kim?
Ten najsmutniejszy odetchnął z ulgą i odwrócił na chwilę
od kierownicy.
- Generał brygady Ryszard Jankowski - wyciągnął rękę.
- Ja też generał, tyle że dywizji - przedstawił się ten
najweselszy. - Emil Stebnowski.
- I co mamy robić? - zapytałem starając się ukryć
zaskoczenie.
- Przygotować obronę kraju według taktyki pańskiego
pomysłu - oznajmił Moraszczyk.
- Moglibyśmy zająć się tym sami, ale uznaliśmy, że będzie
pan cennym konsultantem - dodał Stebnowski.
- Nie wierzę!
Wjeżdżaliśmy w bramę budynku naprzeciwko domu handlowego
IKEA przy Jerozolimskich.
- Opracowaliśmy już konstrukcję szerokozakresowego
pelengatora, o którym wspominał pan w swoich artykułach -
ciągnął Stebnowski. - W chwili obecnej trwa montaż dwóch
tysięcy sztuk tych urządzeń. Poza tym dziś rano
rozpoczęliśmy rozśrodkowanie dywizji pancernych.
Słuchałem tego oniemiały. Po raz pierwszy od czasów
przedszkola zapomniałem języka w gębie. Samochód zatrzymał
się na wewnętrznym dziedzińcu.
- Napisał pan trzy artykuły? - zapytał Jankowski.
- Nie, cztery - wykrztusiłem. - Wszystkie złożyłem w
redakcji "Obleśnych Nowinek".
- Psiakrew! Mówiłem, że ten naczelny coś ukrywa! -
zdenerwował się Moraszczyk. - Zdaje się, że pański szef ze
strachu zniszczył ostatni tekst o strategii chaosu.
- To do niego podobne - mruknąłem zastanawiając się
intensywnie, do czego oni zmierzają. - Czy mamy przygotować
jakieś manewry?
Wszyscy trzej popatrzyli na mnie jak na zielonego
ludzika.
- Jesteśmy tajną grupą konsultacyjną Naczelnika Państwa -
oznajmił zimno Stebnowski. - Nasze zadanie polega na
organizacji wojny obronnej, która wybuchnie najdalej za
dziewięćdziesiąt sześć godzin. Opracowane przez nas wytyczne
będą przekazywane natychmiast do Sztabu Generalnego, a
stamtąd w formie rozkazów bezpośrednio na front!
Cios obuchem w łeb zrobiłby na mnie dużo mniejsze
wrażenie.
- Czy... - z trudem przełknąłem ślinę. - Czy to znaczy,
że Amerykanie nie blefują?
Afera z Sejmem zaczęła się całkiem niewinnie. Pewnego
dnia, w jednej z gazet pojawił się artykuł solidnie
podbudowany faktami o powiązaniach jednego z posłów z
rosyjską mafią. Poseł ów należał do małej, opozycyjnej
partyjki, która nie miała szans wejść do jakiegokolwiek
rządu. Zaś dowody były na tyle niezbite, że Sejm prawie
jednogłośnie uchwalił uchylenie immunitetu i wykluczył
czarną owcę ze swego grona. W ten sposób powstał precedens.
Tydzień później, kiedy wszyscy zaczynali o sprawie
zapominać, inna gazeta, w żaden sposób nie związana z tą
pierwszą, opublikowała materiały kompromitujące trzech
dalszych posłów, tym razem jednego z koalicji rządzącej i
dwóch z głównej partii opozycyjnej. Jak poprzednio, dowody
były nie do odparcia. Dokumenty i zdjęcia jednoznacznie
wskazywały, iż panowie posłowie brali od rosyjskich mafiosów
grubszy szmal za wciskanie właściwych guzików do głosowania.
W Sejmie zagulgotało jak w kraterze czynnego wulkanu. Aferze
najchętniej ukręcono by łeb, gdyby nie świeżutki precedens,
który teraz okazał się mieć urok zadry w tyłku. Ostatecznie,
sejmowa większość wychodząc z założenia, że w sumie, po
całej sprawie będzie o jeden głos do przodu, wbrew skowytom
opozycji zrobiła trójce winowajców polityczne kęsim.
I wtedy lawina ruszyła. Coraz to nowe gazety, prywatne
stacje telewizyjne i radiowe zaczęły na wyścigi ujawniać
powiązania kolejnych posłów z rosyjską mafią. Tym razem
obrywało się głównie przedstawicielom koalicji rządowej.
Dziennikarze zamienili się w łowców głów dyszących żądzą
mordu. Poszczególne gazety zaczęły się licytować liczbami
skompromitowanych posłów.
Sejm najpierw zgłupiał z wrażenia, a potem jak jeden mąż
zaczął udawać Greka.
Tymczasem wyszło na jaw, że w pierwszej połowie lat
dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku polska policja zawarła z
"biznesmenami zza Buga" pewien nieformalny układ. W zamian
za nietykanie Polaków rosyjscy mafiosi dostali wolną rękę,
jeśli idzie o własnych rodaków na terenie Polski. Mogli ich
wieszać, palić, gwałcić i ścinać, a nasi stróże prawa mieli
patrzeć na to przez palce, pod warunkiem, że wśród ofiar nie
będzie polskich podatników. Obie strony sumiennie
przestrzegały porozumienia, aż w końcu, w ciągu następnego
ćwierćwiecza, jakoś tak niepostrzeżenie, dwie trzecie
polskich parlamentarzystów znalazło się na tajnych listach
płac prywatnych spółek z przewagą rosyjskiego kapitału.
Te wydarzenia niewiele mnie obchodziły. W czasie kiedy
Sejm przypominał płonący skład materiałów wybuchowych,
pracowałem nad cyklem artykułów, dzięki którym miałem
nadzieję dotrwać do końca kadencji kolejnego naczelnego
"Obleśnych Nowinek". Wojsko, dziwnym zbiegiem politycznych
okoliczności rządzone przez dwóch ministrów obrony narodowej
na raz (bo sejmowa większość powołując nowego nie zdołała
odwołać poprzedniego), wydawało się instytucją całkowicie
niegroźną. Formę i styl dokumentów Sztabu Generalnego
zapożyczyłem z ogólnie dostępnych książek historycznych i
sensacyjnych.
Na dobrą sprawę moim celem była niewinna, intelektualna
zabawa. Miałem ochotę znaleźć odpowiedź na pytanie, w jaki
sposób można skutecznie walczyć z przeciwnikiem dysponującym
dużą przewagą technologiczną. Skoro nad polem bitwy mamy
wrogiego satelitę obserwacyjnego, niżej samoloty zwiadowcze,
pod nimi bombowce strategiczne, myśliwce, samoloty
szturmowe, helikoptery, a pod całym tym parasolem oddziały
pancerne i zmotoryzowane, to jak można rozgryźć tę piramidę
nie dysponując żadną podobną strukturą nad swoimi wojskami?
Odpowiedź na to pytanie dawały teoria chaosu i teoria
burzliwości. Szło o to, by uniknąć koncentracji własnych
wojsk przed atakiem. Jeśli bowiem zaczniemy gromadzić w
jednym miejscu oddziały pancerne, by potem rozpocząć
ofensywę, to przeciwnik dysponujący dobrym zwiadem
elektronicznym i przewagą w powietrzu błyskawicznie wykryje
to zgrupowanie i minuta osiem przerobi je na kupę złomu i
opiłków zaprawionych odrobiną keczupu. Wszystko to na długo,
zanim na horyzoncie pojawią się wrogie czołgi. Tak więc
nasze wojska powinny skupiać się tylko w momencie ataku, a
nie przed, bo to wystawia je na zniszczenie z powietrza.
Istnieje w przyrodzie pewne zjawisko, które dokładnie
odpowiada tym wymaganiom. Jest nim piorun uderzający z
chmury w ziemię. Wszak przed wyładowaniem atmosferycznym
ładunki elektryczne nie skupiają się w jednym punkcie
chmury, lecz w momencie uderzenia pioruna spływają z całej
jej objętości. Pytanie, jak sprawić, by czołgi zachowywały
się jak naelektryzowane drobiny deszczu i lodu, a "pancerny
piorun" uderzył dokładnie tam, gdzie trzeba?
Tym, co "steruje" przebiegiem błyskawicy, jest różnica
potencjałów elektrycznych pomiędzy niebem a ziemią. W
przypadku czołgów mogłoby to być źródło szumu radiowego,
jakim niewątpliwie byłaby wroga kolumna czołgów i wozów
pancernych. Wystarczy więc rozproszone na dużym obszarze
czołgi wyposażyć w pelengatory, po czym drogą radiową wydać
im rozkaz ataku. Tego typu natarcia nie da się zaznaczyć na
mapie sztabowej jedną równą strzałką, będzie to raczej krzak
przypominający zygzak błyskawicy, ale można mieć pewność, iż
owa "błyskawica" uderzy dokładnie tam, gdzie powinna. Jeśli
ponadto dowódcom czołgów wyda się rozkaz unikania wzajemnych
kontaktów przed dotarciem do wroga (w razie przypadkowego
spotkania nasi mieliby się od siebie natychmiast oddalać),
to całość operacji upodobni się do tzw. przepływu
burzliwego. A ponieważ na przepływy burzliwe nie znaleziono
jeszcze matematycznej teorii, więc ruchy naszych wojsk staną
się zupełnie nieprzewidywalne dla przeciwnika.
Wykorzystując ten pomysł wysmażyłem cztery szczegółowe
teksty upozowane na tajne dokumenty sztabowe. Naczelny
trochę kręcił nosem i marudził, że pisanie ku pokrzepieniu
serc dobre było w czasie rozbiorów, ale materiał kupił.
Zdążyły się ukazać trzy odcinki.
Tymczasem polityczne trzęsienie ziemi sięgnęło zenitu. W
momencie, gdy do zabawy w ujawnianie współpracowników
rosyjskiej mafii włączyła się telewizja publiczna, Sejm, a
mówiąc ściślej: koalicja rządowa, odkryły, że całą akcję
przygotował i rozpoczął wywiad wojskowy. Bez wiedzy
premiera, ale za to przy pełnej, choć cichej, akceptacji
prezydenta. W czasie, gdy Wysoka Izba ustalała, na której
latarni przed Pałacem Namiestnikowskim należy powiesić Głowę
Państwa, w całej Polsce rozpoczęła się obława na rosyjskich
"biznesmenów". Schwytanych umieszczano w wagonach towarowych
i wysyłano ciupasem za Bug. Kilka co bardziej paskudnych
postaci w ogólnym zamieszaniu "uciekło do Mandżurii".
Oczywiście, premier znów o niczym nie wiedział.
Koalicję ogarnął ustawodawczy amok. Uchwaliliby bez
wątpienia rzeczy straszne, gdyby nie posłowie prawicowi,
których, jak stwierdził pewien cytowany na łamach prasy
rosyjski mafioso "nie warto było kupować". Przynajmniej raz
polska prawica, uzbrojona w nogi do krzeseł zdemontowanych w
sejmowej stołówce, wykazała swą wyższość na sali obrad. W
kuluarach wsławiła się prawicowo-radykalna patriotyczna
partia "Samosierra", której posłowie szarżując wzdłuż
korytarza samym swym impetem znieśli i rozpędzili cztery
kordony Straży Marszałkowskiej. Na sali koalicjanci,
wprawdzie liczniejsi, ale gorzej uzbrojeni, zostali
przyparci do lewej ściany. W rezultacie marszałek Mirski, na
którym połamano laskę, kiedy wygrzebał się spod ruin
prezydium potraktowanego na dodatek butelką z benzyną, mógł
zrobić tylko jedno. Wezwać policję i straż pożarną, co też
uczynił. Tak zakończyły się ostatnie obrady Sejmu piętnastej
kadencji.
W sumie było na co popatrzeć, bo loża prasowa pracowała
cały czas na pełnych obrotach, ale kiedy następnego dnia
zjawiłem się w redakcji "Obleśnych Nowinek", drogę zastąpił mi
cieć. Wręczył wierszówkę i oznajmił, że mnie tu nigdy nie
było, nikt mnie nie zna, ani nawet o mnie nie słyszał -
zarządzenie naczelnego i basta. Nietrudno się domyślić, iż
mój szef widząc, że wojsko wypływa na wierzch, ze strachu
musiał robić pod siebie.
Zostałem bez pracy i więcej czasu mogłem poświęcić na
czytanie gazet. Reakcje międzynarodowe na wydarzenia w
Polsce były zaskakujące. Niemcy z trudem kryli zadowolenie.
Koniec końców, przecinając mafijne szlaki przerzutowe
odwaliliśmy dla nich kawał dobrej roboty. Podobnego zdania
byli Czesi. Jednym słowem, polskie obrotowe przedmurze
wznowiło działalność! Słowacy z zapałem poszli w nasze
ślady, natomiast Węgrzy doszli do wniosku, że chcieliby i
boją się. Ukraina dokładnie odwrotnie. Białoruś i Litwa
chwilowo udawały, że ich nie ma. Rosja wystosowała stanowczą
notę protestacyjną, ale jednocześnie prezydent Wałanow,
którego uprawnienia za sprawą mafijnych rodzin zostały
ograniczone do funkcji reprezentacyjnych, upił się z radości
na umór. Wspólnota Europejska groziła kolejnym odłożeniem
dyskusji na temat członkostwa Polski, lecz najbardziej
histeryczna okazała się reakcja Stanów Zjednoczonych.
Demokratyczny prezydent Nancy wygłosił w Kongresie
płomienną mowę, w której powołując się na swój demokratyczny
rodowód i demokratyczne tradycje Ameryki, zażądał
przywrócenia demokracji w Polsce. Zapowiedział, że w tej
sprawie nie cofnie się przed niczym i użyje wszelkich
dostępnych środków. Potem zaczęła się czystka w CIA, która o
wydarzeniach w Polsce dowiedziała się z telewizji. To
znaczy, odpowiednie raporty oczywiście istniały, tylko
utknęły w stertach podobnych im dokumentów. Kilku urzędników
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]