Lewandowski Konrad - Półmisek, Książki - E-books
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Autor: Konrad T. Lewandowski
Tytul: PÓŁMISEK
Z „NF” 1/96
+komentarz warsztatowy
Metafizyką zainteresowałem się na pierwszym roku Politechniki. Ówczesne próby zrozumienia „o co biega” mogę porównać do poczynań muchy usiłującej przelecieć przez szybę. Po kwartale walki z trzydziestoma pierwszymi stronami „Elementarza metafizyki” M. Gogacza dałem spokój. Zostało mi z tego okresu podejrzenie, że metafizyka jest dla filozofii tym, czym matematyka dla fizyki.
Problem powrócił kilka lat później, kiedy po druku „Alternatyw ewolucji” rozważałem ogólne, filozoficzne podstawy własnej propozycji. Obmyśliłem wtedy idącą nieco dalej „teorię alternatywności”. A po roku, przy okazji pracy nad „Archetypem i schizofrenią” drążąc temat pod kątem zastosowania go w SF, otarłem się o pojęcie „bytu potencjalnego”. Skierowało mnie to powtórnie na teren metafizyki.
Tym razem byłem sprytniejszy. Zacząłem lekturę Gogacza od słowniczka na końcu książki. Znajomi studenci ATK nie potrafili mi pomóc, gdyż - jak twierdzili - uczą się metafizyki metodą wkuwania na pamięć całych rozdziałów.
Po dwóch miesiącach błądzenia po hasłach i odsyłaczach otrzaskałem się z terminologią. Trafiłem wtedy na hasło „inteligibilność” - było to coś, czego potrzebowałem. Reszta pozostawała kwestią pomysłu i doczytania odpowiednio dużych połaci tekstu. Na przykład spędziłem cały dzień zamknięty w pokoju ucząc się typów relacji.
Tak przygotowany byłem gotów do rozmowy z fachowcem, wprosiłem się więc do Piotra Zakrzewskiego, felietonisty „Ładu”. Dzięki niemu w wyniku trzygodzinnej dyskusji moje luźne pomysły skleiły się w w miarę spójną myślową konstrukcję. Pozostawało skroić na ten rozmiar odpowiednią fabułę. Znając zaś sympatię Czytelników do postaci Radosława Tomaszewskiego, nakłoniłem go do zajęcia się sprawą.
Metafizykę uważam za naukę ważną i literacko inspirującą, która jednak z powodu braku popularyzacji popadła przez wieki w zbędne hermetyzmy. Mam nadzieję, że przedstawiony w „Półmisku” model (kształtki i farba) wyda się Państwu wyrazisty i spójny, wiem, że jest uproszczony. Pominąłem, na przykład, problem duszy, który miałby w opowiadaniu niewielkie zastosowanie. Jestem pewien, że zmodernizowana, żywa metafizyka przydałaby się bardzo współczesnej fizyce, matematyce i filozofii, które z roku na rok coraz dotkliwiej odczuwają narastający problem granic racjonalności.
KTL
Książkę tę stanowi ukazywanie powodów tego, czym byt jest i że jest, zarazem wszystkiego, co podstawowe i wyjściowe w uprawianiu metafizyki.
Mieczysław Gogacz, „Elementarz metafizyki”,
Warszawa ATK 1987
I nadszedł Wodnik. A przybywszy wziął Ryby za pysk i zaprowadził porządek w stawie.
Proroctwo Przewodasa
PÓŁMISEK
Wpadłem z rumorem do redakcji „Obleśnych Nowinek”.
- Słuchajcie! - wrzasnąłem. - Ale bomba! Byłem u McDonalda!
Zbyt dobry miałem nastrój, by mogły mi go zepsuć znaczące postukiwania w czoło i żurnalistyczne zblazowane miny.
- Dotąd omijałem toto jak zarazę, ale wczoraj wieczorem głód mnie przycisnął - trajkotałem w natchnieniu. - Nie miałem wyjścia, bo inne budy były zamknięte. Wziąłem Big Maca, a to miętkie syfiliszcze rozłazi mi się w gębie, zanim zdążyłem je ugryźć. Idealne żarcie dla kogoś, kto zostawił w domu sztuczną szczękę. Można szamać gołymi dziąsłami. Olśniło mnie!
Patrzyli i słuchali. Chyba jednak ich zainteresowałem.
- Nie kapujecie? Jakie zwierzęta nie mają zębów?... -
cisza oczywiście. - Minogi! Gromada krągłouste. „Cafe pod Minogą”! McDonald to papu dla krągłoustych! Że też Wiech tego nie dożył... Dopuśćcie mnie do komputera, to zaraz dziabnę paszkwila! Może prędzej ich zamkną...
- McDonald zamówił u nas dwie kolumny reklam - oznajmiła grobowym głosem Elka, sekretarz redakcji.
Nie ma to jak kubeł zimnej wody na wenę twórczą.
- Jak to?
- Guru Ciachorowski cofnął klątwę, bo zarząd McDonalda zobowiązał się zastąpić mielone mięso serem sojowym - wyjaśniła.
Jak przystało na rasowego mięsożercę, na samą wzmiankę o wegetariańskiej diecie zrobiło mi się niedobrze.
- Z dodatkiem torfu? - spytałem, wspominając analogiczny, niemiecki precedens.
- Nie, u nas będą dodawać szczyptę złotorostu ściennego. To taki porost. Guru nalegał na akcent narodowy w menu.
- Więc o czym mam napisać? - usiadłem i z wysiłkiem ułożyłem rysy w maskę pt. „Oblicze zimnego profesjonalisty”.
- Zrobisz wywiad z Błyszko-Sażyńskim.
- Ze specem od talizmanów? Przecież to Rychu miał nagrać faceta w zeszłym tygodniu?
- Spławił mnie - odezwał się Rychu ze swego kąta. - Na dodatek poszczuł czymś, co wyglądało jak skrzyżowanie kota z nietoperzem...
- Rozumiem, Rychu, byłeś naprany.
- Ani trochę.
Wkurzyła mnie perspektywa poprawiania roboty po kopniętym alkoholiku.
- Ale białe myszki widziałeś?
- Widziałem - odparł zimno Rychu. - Były w terrarium i służyły za karmę dla tego niby-kota.
- Tomaszewski, to nie są jaja - pogodziła nas Elka. - Naczelny zdecydował, że masz to sprawdzić. Właśnie ty.
- Dobra, dobra - westchnąłem i odwróciłem się do Rycha. - Za co właściwie podpadłeś Sażyńskiemu?
- To było zaraz na wstępie. Zapytał mnie, czy relacja jest bytem. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi.
- Dowiedziałam się - wtrąciła Elka - że Sażyński ma głupi zwyczaj przepytywania gości z metafizyki. Dlatego jeszcze nikomu nie udało się przeprowadzić z nim wywiadu.
- Trzeba było odpowiedzieć, że to problem dyskusyjny, ale większość metafizyków twierdzi, że relacja jest bytem niesamodzielnym - odparłem. - A ty co mu powiedziałeś?
- No... - Rychu się zmieszał. - Chciałem obrócić to w żart, więc palnąłem, że nie ma bytu bez odbytu...
- Nic dziwnego, że się wściekł. I serio, nikt dotąd nie pociągnął gościa za język?
- Nikt. Przegonił nawet panienkę z „Twojego Chujoskopu”, która miała przeprowadzić z nim wywiad we wszystkich pozycjach...
- Może jest „spójny erotycznie”?
- Niekoniecznie, w młodości utrzymywał niezły harem.
To zmieniało postać rzeczy. Nie cierpię odwalania wypracowań na zamówienie, ale tu miałem przed sobą niezłe wyzwanie.
- Biorę - oznajmiłem i w ten sposób kilka dni później w moim życiu pojawił się Półmisek.
Błyszko-Sażyński, na chrzcie dali mu Jerzy Maria Eustachy, mieszkał na Saskiej Kępie w uroczym, willowym zakątku dzielnicy ograniczonym ulicami Francuską, Wałem Międzeszyńskim i zjazdem z Mostu Poniatowskiego. W tamtejszych poplątanych, czasem krętych uliczkach można się zakochać od pierwszego wejrzenia. Uwielbiam kręte ulice, uważam, że mają osobowość w przeciwieństwie do tych poprowadzonych pod linijkę i przecinających się pod kątami obrzydliwie prostymi. Kiedy widzę zakręcający miękko zaułek, z mojej duszy odpada cyniczna skorupa i pozostaje czysty zachwyt.
Sażyński miał dom przy Berezyńskiej, lecz nie dane mi było zażyć rozkoszy spaceru. Zdążyłem wysiąść z tramwaju przy Rondzie Waszyngtona i wyjść z przejścia podziemnego, gdy z Francuskiej wymaszerowała bojówka Gwoździ, czyli Grono Wyższej Świadomości. Ubrani w zielone koszule, z głowami wygolonymi na pałę i pomalowanymi na zielono, zawodzili mantry wymachując do taktu kijami baseballowymi. Na nogach mieli superekologiczne sandały typu glan. Określenie „gwoździe” było początkowo obelżywym skrótowcem, ale kiedy guru Ciachorowski Swami, zwany przez niewiernych Obciachu Świru, rzekł: „Mądrej głowie dość po słowie, głupiej trzeba gwoździem”, nazwa przyjęła się.
Dla świętego spokoju, by nie wchodzić im w drogę, przystanąłem przy kiosku „Ruchu” i zacząłem oglądać gazety. Na samym wierzchu „Wyborcza” epatowała zielonym prostokącikiem obok słowa „gazeta”. Pod nagłówkiem czernił się kobylasty tytuł oznajmiający wydanie wyroku w najnowszym procesie pokazowym. Trzech chłopaków rozpaliło nad rzeką ognisko i piekło nad nim złowione ryby. Prokurator posunął ich z trzech paragrafów; zwierzobójstwo, rabunkowe zużycie tlenu i pogłębianie efektu cieplarnianego. Dostali po dwa lata bez zawieszenia. Cholera, trzy lata temu coś takiego mogłoby pójść tylko w „Obleśnych Nowinkach”, a i to wyłącznie w prima aprilis...
- Szyneczka, baleronik, świeżutki schabowy - usłyszałem nagle ochrypły szept. Obok stał nieogolony facet, gapiąc się gdzieś ponad moim ramieniem. - Tu, bliziutko, za rogiem - dodał. - W piwnicy u szwagra...
- Nie, dziękuję, mam własnych dostawców - odparłem półgłosem i natychmiast przekląłem swój długi ozór. Jeśli to był kapuś, miał mnie na widelcu!
W tym momencie z Finlandzkiej wymaszerowała na nas kolejna grupa Gwoździ. Stężałem. Skąd ich aż tylu! Wędliniarz jakby rozpłynął się w powietrzu. Kiedy Gwoździe minęły obojętnie kiosk, poczułem między brwiami kropelkę potu.
Nim dotarłem do willi Sażyńskiego, ochłonąłem trochę, i dobrze, bo gospodarz wybitnie nie był w nastroju do przyjmowania dziennikarzy.
- Czy może mi pan powiedzieć, co to jest inteligibilność?
- wygarnął z biodra ledwie zdążyłem się przedstawić. Intencja pytania była oczywista, ale w jego głosie wyczułem coś jeszcze. To coś przywiodło mi na myśl kapitana Klossa mówiącego: „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle”...
- „Zuzanna lubi je tylko jesienią” - wyrąbałem bez namysłu, a gdy Sażyński rozdziawił usta, zacząłem recytować:
- Inteligibilność, czyli poznawalność to akt istnienia w bycie, poprzez przejaw otwartości czyniący ten byt udostępniającym się przez spotkanie i poznanie.
Zaniemówił, lecz tylko na chwilę.
- Widzę, że szybko się pan uczy - uśmiechnął się lekko i przygładził krótkie, siwe włosy. - Pańskiego kolegę wyrzuciłem zaledwie tydzień temu.
- Gdzie tam szybko! - wyluzowałem się. - Kiedy wziąłem do ręki pierwszy podręcznik metafizyki, musiałem przez dwa miesiące studiować słownik terminów, zanim ze zrozumieniem przeczytałem spis treści.
- Interesuje się pan metafizyką prywatnie? - spojrzał badawczo.
- Owszem, i paroma innymi rzeczami.
- Niewiarygodne.
Sprawiał wrażenie człowieka, który nie wierzy własnemu szczęściu, dlatego ostro wziąłem się do roboty.
- Dlaczego pyta pan wszystkich o metafizykę?
- Bo nie mam przyjemności rozmawiać z durniem, który nie zna podstawowych terminów.
- To takie ważne?
- Proszę za mną!
Weszliśmy do salonu. Z antresoli sfrunęło wielkie ptaszysko i z łoskotem wylądowało na stole. Zdębiałem. To nie był ptak, lecz nietoperzo-kot, o którym mówił Rychu. Czyżbym też miał delirium? Sażyński podszedł do stojącego w rogu akwarium, wyjął stamtąd za ogon białą myszkę i rzucił ją na dywan. Stwór błyskawicznie furgnął ze stołu i pożarł zdobycz trzema kłapnięciami paszczy. Potem podszedł do mnie na tylnych łapach i zaczął się łasić.
- Proszę mu się dobrze przyjrzeć - polecił gospodarz.
Przyklękłem i dotknąłem zwierzaka. Z całą pewnością nie był to wybryk natury ani chirurgiczna składanka typu Frankenstein. Istota ta miała zbyt harmonijną budowę, by mogła wchodzić w grę któraś z tych możliwości. Idealnie proporcjonalne, pokryte delikatną, aksamitną sierścią skórzaste skrzydła łączyły się z odpowiednio przekształconymi przednimi łapami. Budowa tylnych kończyn była typowa dla istoty dwunożnej. Do tego dochodziły chwytne zakończenia skrzydeł oraz ogon uwieńczony wachlarzem lotek powstałych ze zmienionej morfologicznie sierści.
Nawet nie próbowałem kryć zdumienia.
- Co to jest?
- Pochodzi z przyszłości, z okresu gdy po wymarciu człowieka i większości gatunków kręgowców nastąpiła radiacja adaptatywna szczurów i kotów.
- Więc co to zwierzę robi w pańskim domu?
- Tędy proszę - wskazał kierunek.
Zostawiłem nietoperzo-kota i przeszliśmy do niewielkiego pokoju. Na stole zasłanym białym obrusem leżał owalny przedmiot kształtem i wielkością przypominający półmisek do wędlin albo raczej tackę, bo był całkiem płaski, miał może centymetr grubości. Na drugi rzut oka rzecz okazała się mozaiką czerwono-czarnych-żółto-niebieskich fragmentów połączonych techniką witrażową. Nieregularne kawałki nieprzeźroczystego materiału układały się w barwny, abstrakcyjny obraz wywołujący nieokreśloną irytację.
- Proszę to przekręcić na drugą stronę - powiedział Sażyński.
Dotknąłem Półmiska i w tym momencie wysiadła mi synchronizacja zmysłów. Wzrok mówił, że patrzę na płaski witraż, a dotyk, że macam elipsoidalną bryłę o kształcie i wymiarach piłki do amerykańskiego futbolu... Mimo to spróbowałem wykonać polecenie gospodarza i w następnej chwili stanąłem na progu szaleństwa. Bryła obróciła się w moich rękach o jakieś ćwierć obrotu, ale to, na co patrzyłem, nadal pozostało tak samo płaskie i nie zwęziło się ani trochę. A powinno być teraz wąziutkim prostokątem! Zrozumiałem, że tego przedmiotu nie dotyczą reguły rzutowania bryły na płaszczyznę i zrobiło mi się zimno. Mój przyzwyczajony do geometrii euklidesowej rozum zbuntował się przeciw doznaniom zmysłów. Cofnąłem się od stołu, machinalnie wycierając dłonie o spodnie.
- To fragment płata czterowymiarowej płaszczyzny - oznajmił Sażyński. - Proszę usiąść.
Z ulgą zwaliłem się na fotel pod ścianą unikając patrzenia na Półmisek. Gospodarz zajął miejsce naprzeciwko.
- Co to jest? - wychrypiałem.
- Z punktu widzenia metafizyki tę rzecz można nazwać inteligibilizatorem, parapsycholog określiłby ją jako nadtalizman, zaś fizyk użyłby nazwy strukturator prawdopodobieństwa. Pan niech zapamięta, że jest to urządzenie działające według praw metafizyki.
Pomyślałem o grasującym w salonie stworze i zrezygnowałem z zadania następnego pytania. Sażyński popadł w zadumę.
- Jak pan wie - rzekł po chwili - zajmuję się zawodowo wyrobem talizmanów na zamówienie. Siłą rzeczy więc zawsze interesowało mnie to, jak sprawić, by moje wyroby były możliwie najskuteczniejsze. Badałem zatem talizmany słynące z wielkiej mocy, wertowałem stare księgi i eksperymentowałem. Stwierdziłem, że przedmioty zwane talizmanami to w większości bezwartościowe błyskotki, inne niestarannie wykonane działają bardzo słabo, ale zdarzają się też, choć rzadko, niezwykle efektywne. Oczywiście, ja chciałem wyrabiać tylko te najsilniejsze. Trzydzieści lat temu odkryłem, że naprawdę skuteczne talizmany są fragmentami jednej całości - wskazał na Półmisek. - Pół roku temu udało mi się odnaleźć ostatni kawałek i połączyć je razem.
Dotknąłem już dwu dowodów rzeczowych, lecz nadal odczuwałem ochotę, by uznać jego opowieść za stek bzdur.
Tymczasem Sażyński mówił dalej:
- Działanie talizmanów, czyli przedmiotów sprawiających, że egzystencja ich właściciela biegnie wzdłuż łańcucha szczęśliwych przypadków, można wytłumaczyć za pomocą teorii metafizycznego wszechświata, którą roboczo nazwałem „teorią kształtek”. O tym jednak pomówimy innym razem. Teraz chciałbym zaproponować, by został pan użytkownikiem tego oto inteligibilizatora.
- Dlaczego? - spojrzałem na Półmisek z obawą.
- Bo inaczej nigdy mi pan nie uwierzy.
- Panu zdaje się nie chodzi o wywiad w „Obleśnych Nowinkach”? - zmobilizowałem cały swój nadwerężony już nieco spryt.
- Nie.
- A o co?
- Nie dowie się pan, dopóki nie wypróbuje pan inteligibilizatora.
Trafił w czuły punkt. Wiedziałem, że moja ciekawość w końcu mnie zgubi.
- Zgoda - oznajmiłem z rezygnacją.
W dłoni Sażyńskiego pojawiła się igła i flakonik spirytusu salicylowego.
- Proszę podejść do stołu i podać mi dłoń - polecił.
- Co pan chce zrobić?
- Potrzebuję kropli pańskiej krwi.
Nie wiedziałem, mam się roześmiać czy zdenerwować?
- Czy to będzie cyrograf?
Sażyński uśmiechnął się pobłażliwie.
- A co pan myślał? - zadrwił. - Że opowieści o cyrografach to bajkowe wymysły? Inteligibilizatory już nie raz pojawiały się w historii ludzkości. Prawdą jest, że krew łączy je z użytkownikiem, natomiast całe gadanie o pakcie z diabłem to bzdura wymyślona przez niewtajemniczonych.
Przezwyciężając wewnętrzny opór podałem mu rękę. Ukłuł mnie i po chwili na wskazującym palcu prawej ręki pojawiła się kropla krwi.
- Proszę dotknąć tym palcem inteligibilizatora i wypowiedzieć głośno swoje imię - powiedział Sażyński.
Było mi trochę głupio, więc wybrałem czarno-czerwony fragment Półmiska, na którym krew była najmniej widoczna.
- Radosław! - Dopiero teraz dostrzegłem, że na innym, błękitnym kawałku mozaiki znajduje się drugi, zrudziały odcisk palca, zapewne samego gospodarza.
- I co teraz? - spytałem.
- Inteligibilizatorem steruje się za pomocą aktów woli, to jest wyrażania świadomych życzeń typu: chcę tego, chcę tak. W ciągu nocy nastąpi nawiązanie trwałej Relacji, czyli więzi przyczynowej pomiędzy panem a tym urządzeniem. Rano proszę wyjść na spacer i trochę poeksperymentować. Kiedy się pan ostatecznie przekona, proszę przyjść do mnie, porozmawiamy. Teraz żegnam.
Następny poranek powitałem w błogim przeświadczeniu, że wydarzenia poprzedniego dnia najprawdopodobniej mi się przyśniły. Pogoda była piękna, na horyzoncie ani jednego Gwoździa, w efekcie miałem ochotę śmiać się z samego siebie.
- Chcę dostać lody! - powiedziałem w przestrzeń i wyobraziłem sobie minę Sażyńskiego.
- Hej, Radek! - dobiegło gdzieś z boku.
Na rogu Wolskiej i Zielonej Rewolucji stał wózek z lodami, a nad nim w białym kitelku i białej czapeczce tkwił, ni mniej ni więcej, tylko Jacuś we własnej osobie, który tydzień temu rzucił robotę w „Obleśnych Nowinkach”. Podszedłem.
- Cześć! Dziś rano przydzielili mi ten rejon, stoję tu już od godziny i tak czułem, że cię spotkam - gadając nakładał lodowe kulki do waflowego kubeczka. - Masz! To na koszt firmy.
- Dzięki... - wziąłem lody i polizałem. Były prawdziwe!
- Co, niedobre? - spytał Jacuś patrząc z troską na moją minę.
- Nie... skąd... w porządku - wybełkotałem. - Wiesz... mam pilnego... odezwę się...
Skołowany ruszyłem Wolską w kierunku Bema. Zdolność logicznego myślenia odzyskałem pod wiaduktem kolejowym. Skoro ten Półmisek jest taki mocny, to zobaczymy, co potrafi! Pomyślałem o latającym kocie z przyszłości odległej o kilkanaście milionów lat...
- Dobra - wycedziłem. - Chcę zobaczyć świat, w którym dominującą formą życia są istoty chrzęstnoszkieletowe!
Podszedłem do Bema. Ulica była wybrukowana kocimi łbami, a środkiem biegły tory tramwajowe. Pamiętałem ten widok z czasów podstawówki, zanim wszystko zostało zalane asfaltem. W tym momencie, dzwoniąc zawzięcie z Wolskiej w Bema skręcił tramwaj linii 11. Wóz wyglądał jak wyjęty żywcem z filmu archiwalnego. Zabytkowy wehikuł zatrzymał się na przystanku odległym o kilkanaście kroków. Zdaje się, że na początek cofnąłem się w czasie o jakieś osiemdziesiąt lat... Podbiegłem i usiłując przypomnieć sobie fragment planu przedwojennej Warszawy, wsiadłem do tramwaju. Konduktor nie zwrócił na mnie uwagi.
Pętla, jak pamiętałem, znajdowała się przy wolskiej Gazowni. Przecięliśmy Dworską, która trochę przypominała współczesną mi ulicę Kasprzaka. Pętli jednak nie było! Tory tramwajowe ciągnęły się wzdłuż Bema, hen w kierunku Ochoty. Znaczy, musiano je przedłużyć. Mój przedwojenny plan był więc zbyt stary, a jednocześnie wiedziałem, że po wojnie zlikwidowano to odgałęzienie torów. Zatem tak wygląda alternatywna historia...
Wysiadłem przy Gazowni i rozejrzałem się dookoła. Od razu dostrzegłem uliczkę, której z całą pewnością nie było tutaj ani w mojej rzeczywistości, ani na starym planie. Wszedłem w nią. „Wschowska” - przeczytałem na pobliskiej tabliczce.
Co dom to inna architektura! Kiedy dotarłem do końca, stanąłem na skraju pola, które chłop w płóciennym ubraniu orał drewnianą sochą zaprzężoną w dwa woły. Aha, średniowiecze! Niezupełnie... Teraz dostrzegłem, że zwierzęta pociągowe to nie woły, lecz udomowione tury.
Na lewo znajdował się wylot cienistego wąwozu. Ruszyłem tędy. Jar opadał łagodnie, aż przyjemnie było iść. Rośliny na stokach wydały mi się jakieś inne. Zbyt słabo znam botanikę, by określić, na czym to polegało. Potem stopniowo zaczęło pojawiać się coraz więcej paproci. Były coraz wyższe.
Wąwóz skończył się nagle jasną, oświetloną słońcem polaną. Wokół wznosiły się drzewiaste skrzypy, paprocie oraz psylofity o powykręcanych spiralnie gałęziach. Typowa roślinność przełomu dewon-karbon. Teraz spostrzegłem stworzenie warujące na środku polany i stwierdziłem, że jestem na miejscu.
Od dawna byłem ciekaw, co spowodowało, iż na ląd wyszły kręgowce kostnoszkieletowe, a nie chrzęstnoszkieletowi przodkowie rekinów. Obie te formy istot żywych pojawiły się w dziejach Ziemi równocześnie, a na dodatek ich pierwotnym środowiskiem były wody słodkie, skąd na ląd bliżej niż z głębi otwartego morza. Warunki startu miały więc identyczne. Fakt, że chrząstka jest mniej wytrzymała od kości, ale to oznacza tylko tyle, iż szkielety lądowych zwierząt chrzęstnoszkieletowych powinny się składać z krótszych i grubszych elementów. To sprawiłoby, że inny byłby kształt i sposób poruszania się tych istot, lecz na pewno nie byłyby one gorsze od swych krewniaków obdarzonych kośćmi z fosforanu wapnia. Być może nawet odznaczałyby się większą ewolucyjną plastycznością i stworzyłyby więcej różnorodnych form morfologicznych. Jednak w naszej rzeczywistości chrzęstnoszkieletowe nie wygrały losu na mutacyjnej loterii...
Podszedłem bliżej. Zwierzę siedzące na środku polany przypominało skrzyżowanie rekina z kaktusem i walcowatym pojemnikiem na śmieci. Spostrzegłszy mnie, zwinęło się w kulę i poturlało w moim kierunku z szybkością trzech kilometrów na godzinę. Z pewnością w jego pojęciu była to huraganowa szarża na zdobycz. Zrobiłem dwa kroki w bok i patrzyłem, co będzie dalej. Trzeba przyznać, że bestia miała świetne wyczucie odległości. Rozwinęła się i kłapnęła trójkątnymi zębami dokładnie tam, gdzie przed chwilą stałem. Była teraz tak blisko mnie, że mógłbym wyciągnąć rękę i dotknąć jej. Dobrze, że tego nie zrobiłem! W tym momencie w boku drapieżnika powstało głębokie, owalne wklęśnięcie tworząc pozbawioną przełyku niby-paszczę, najeżoną zębołuskami pokrywającymi całe jego ciało. (Trzeba wam wiedzieć, że łuski rekinów i płaszczek mają taką samą budowę anatomiczną jak zęby.) Ta dodatkowa paszcza służyła zapewne do przytrzymania zbyt sprytnej zdobyczy. Ledwo zdążyłem odskoczyć, zwłaszcza iż następna niby-paszcza powstała w tylnej części ciała atakującego drapieżnika. Chybiwszy po raz drugi, bestia sprężyła się jak ściśnięta sprężyna, wyskoczyła w górę i po krzywej balistycznej zwaliła się prosto na moją głowę. No, teraz to już wiałem ile sił w nogach na drugi koniec polany!
Z opresji wybawiło mnie pojawienie się roślinożercy, który wpełzł z lasu powalając po drodze jeden z psylofitów i zwracając tym na siebie uwagę drapieżnika. Nowe zwierzę przypominało wagon tramwajowy, którym jechała kompania kosynierów. Szablaste kolce wyrastające z boków i grzbietu roślinożercy przywodziły na myśl wystawione przez okna kosy bojowe. Kaktusorekin porykując chrapliwie natychmiast rozpoczął taniec wokół przybysza, usilnie szukając miejsca, z którego mógłby coś wygryźć. Napadnięty bronił się z godnością i flegmą, strosząc swoje kolce i nie przestając ogryzać psylofita.
Obserwację pojedynku przerwało mi nagłe szturchnięcie w prawą kostkę. Stworzenie podobne nieco do grzyba prawdziwka opędzlowało mi już mankiet nogawki i właśnie zabierało się do sznurowadła. Uznałem, że widziałem dosyć i pora wracać do domu. Wszedłem w paprociowy gąszcz. Zrobiło się mroczno, a za moment zupełnie ciemno. Jakbym oślepł... Nim jednak zdążyłem się zaniepokoić, ujrzałem pod nogami wąski pasek światła, prześwitującego przez szparę pomiędzy progiem a drzwiami wyjściowymi. Byłem na mojej klatce schodowej. Za mną sąsiad klnąc mocował się z zamkiem od windy, który jak zwykle się zaciął. Wziąłem głęboki wdech i popatrzyłem po sobie. Można by pomyśleć, że w ogóle nie wychodziłem na ulicę, gdyby nie to, że w dłoni wciąż trzymałem waflowe denko kubeczka od lodów, a prawa nogawka spodni znajdowała się w stanie, hm, wskazującym na spożycie.
Nie czekając na objawy szoku pognałem na górę i wypiłem dużo zimnej wody. Jeszcze więcej wylałem sobie na głowę. Potem przebrałem się i pojechałem do Sażyńskiego.
Trzy kwadranse później na Finlandzkiej minąłem się z Gronem Wyższej Świadomości. Ki diabeł? Całą drogę przez śródmieście Warszawy nie zauważyłem nawet jednego Gwoździa, a tu masz babo placek! Tak nawiasem mówiąc, zwykłych gwoździ też w Śródmieściu uświadczyć się nie dało. Zniknęły ze sklepów żelaznych po tym, gdy co poniektórzy wpadli na pomysł, by nosić je wetknięte w klapy marynarek łebkami do dołu. Obecnie gwoździe można było kupić tylko na peryferiach za okazaniem świadectwa prawomyślności wydawanego przez Ministerstwo Ochrony Środowiska.
W sumie nie było źle. W przeciwieństwie do przodujących krajów Europy w Polsce uparcie nie chciał się przyjąć system kastowy, którego pariasami byliby przedstawiciele branży mięsnej i skórzanej. Niemcy obarczeni poczuciem winy za zaszłości XX wieku bez trudu dali sobie wmówić, że „mięso to faszyzm” i pozwolili zaprowadzić u siebie zielone porządki. Z kolei Rosjanie po staremu trzymali się zasady, że wszelka prawda pochodzi od władzy. Gdyby któregoś dnia rządy w Rosji objęła partia ornitologów i ogłoszono ptasizm ideologią narodową, to następnego poranka co najmniej 10 milionów Rosjan zginęłoby skacząc z okien lub próbując wić gniazda na wysokich drzewach. Zresztą trudno im się dziwić, przecież przekręt z Rewolucją Zielonej Świadomości wydawał się znacznie mniej absurdalny. Wszystko było tu proste i logiczne. Im więcej szmalu przeznaczano na ochronę środowiska, tym większa była władza facetów dysponujących tą forsą. Im większa władza, tym więcej szmalu mogli sobie zażyczyć. I tak w kółko. W chwili, gdy macherzy od budżetów i polityki dogadali się z zielonymi czubkami (nie mylić z kiełkami!) i pozwolili im przenieść się z trawników przed gmachami rządowymi do gabinetów w tych gmachach, wydarzenia potoczyły się jak śnieżna kula po stoku. Równowagę władzy zmiotło w okamgnieniu, a my obudziliśmy się w Europie, której flaga zamiast gwiazdek miała czterolistne koniczynki. Kościół zaś dowiedział się, że jest organizacją kanibalistyczną. Jak się zmiesza ideologię z gotówką (mniejsza o ideologię, byle gotówki było dużo), to skutek może być tylko jeden. I był.
Ale w Polsce jakoś nie do końca. Coś u nas musi być w glebie albo w powietrzu, że każda gorąca idea, która dostanie się między Bałtyk a Karpaty, od razu stygnie i zamienia się w chropowatą skorupkę, pod którą kwitnie bez zmian radosne, odwieczne bezhołowie. Mnie tam wcale nie przeszkadzało, że w Polsce nawet porządnego totalitaryzmu zbudować nie można, ale guru Ciachorowski cierpiał z tego powodu ogromnie. Ciągle musiał się tłumaczyć za rodaków i świecić oczami na kolejnych Europejskich Kongresach Nadświadomości. Wracał z tych imprez bardzo sfrustrowany i potem prosił, zaklinał, straszył Gwoździami, napominał, a ostatnio nawet oznajmił, że celem poprawienia gorliwości Polaków doprowadzi do bezpośredniej, boskiej interwencji.
Sażyński, ludzkie panisko, czekał na mnie z zimnym piwem. Niedługo potem przeszliśmy na „ty”. Siedzieliśmy w pokoju z Półmiskiem. Ja zreferowałem rezultaty moich porannych eksperymentów, a następnie zaczął mówić gospodarz:
- Jak wiesz, metafizyka zajmuje się rozpoznawaniem, czyli identyfikacją bytów i określaniem zależności między nimi. Byty mogą być zarówno fizyczne, jak i niematerialne. Bytem jest przedmiot, istota żywa, prawo natury, wyrok sądowy, wydarzenie, idea czy pojęcie filozoficzne. Fizyka zajmuje się tylko niektórymi kategoriami bytów, metafizyka wszystkimi.
Pokiwałem głową.
- Dobrze! - Sażyński podniósł głos. - A teraz odstaw to piwo i posłuchaj uważnie! Wyobraź sobie, że pokój, w którym się znalazłeś, jest wypełniony bryłkami szkła. Kulkami, sześcianami, ostrosłupami, prostopadłościanami i bryłami nieregularnymi. Od podłogi po sufit! Te szklane kształtki są wielkości, powiedzmy, orzecha, przeźroczyste i bezbarwne.
- Uhm... - mruknąłem.
- A teraz od góry wylewamy na to kubeł czerwonej farby.
Co się dzieje?
- Farba ścieka w dół zabarwiając po drodze napotkane bryłki szkła - odpowiedziałem. - Powstaje poruszający się i rozprzestrzeniający obszar czerwieni. Taka wędrująca plama.
- Ta farba nigdy nie wysycha - rzekł Sażyński. - Wciąż ścieka z jednych szklanych kształtek i przemieszcza się na inne. Te bryłki szkła i płynąca wśród nich porcja czerwonej farby tworzą model metafizycznego wszechświata. Farba to poznawalność, a szklane kształtki to byty potencjalne. Zabarwiona bryłka szkła oznacza byt rzeczywisty, czyli byt udostępniający się naszym zmysłom. Tak więc obszar bytów potencjalnych naznaczonych poznawalnością, ta wędrująca plama, to obszar naszej rzeczywistości. Przykładem bytu potencjalnego jest jeszcze nie napisana książka, która wszakże istnieje jako statystycznie możliwa kombinacja słów lub nie narodzone dziecko. Trzeba przedsięwziąć pewne działania, by nadać tym bytom poznawalność, czyli uczynić je realnymi, albo - jak mówią metafizycy - zaktualizować.
- Rozumiem - odparłem. - Ruch tego zabarwionego obszaru zależy w pewnym stopniu od naszych decyzji, częściowo jest przypadkowy, a ogólnie podlega globalnym zjawiskom kulturowym i socjologicznym.
- Właśnie! - przytaknął Sażyński. - To, czy jesteśmy bierni, czy aktywni, powoduje, że aktualizują się te lub inne byty i w ten sposób kształtujemy naszą rzeczywistość. A z drugiej strony zostawiamy za sobą fakty historyczne, które stopniowo tracą poznawalność, wiemy o nich coraz mniej, przechodzą w fakty archeologiczne zawierające tylko ślady poznawalności, aż w końcu ponownie stają się bytami potencjalnymi.
- Nieźle - stwierdziłem - ale co to ma wspólnego z tym tutaj - wskazałem na Półmisek.
- Właśnie miałem mówić - zapewnił. - Powiedz mi, jak twoim zdaniem farba przepływa z bryłki na bryłkę?
- Przez miejsce, w którym te bryłki się ze sobą stykają - wzruszyłem ramionami. - To raczej oczywiste.
- Dobrze. W przestrzeni wypełnionej takimi bryłkami można zatem wyróżnić całe łańcuchy bryłek stykających się kolejno ze sobą. Te łańcuchy kształtek to ciągi przyczynowo-skutkowe, wzdłuż których przepływa poznawalność. Inteligibilizator powoduje...
- Nazwijmy go może Półmisek - wtrąciłem. - Będzie prościej.
Sażyński zerknął na stół i uśmiechnął się lekko.
- Niech będzie Półmisek - przytaknął - zatem powoduje on, że przepływ poznawalności odbywa się zgodnie z twoim życzeniem; w przód, w tył lub w bok od głównego obszaru rzeczywistości. Ty subiektywnie odbierasz to zjawisko jako podróż w przyszłość, przeszłość albo do świata alternatywnego. Jak sam stwierdziłeś, możliwa jest też dowolna kombinacja tych kierunków. Za sprawą Półmiska aktualizują się nieznane dotąd, potencjalne ciągi przyczynowo-skutkowe. W naszym modelu zabarwiają się wtedy nowe łańcuchy kształtek...
- Zgoda... Ale jak to się dzieje, że Półmisek steruje przepływem poznawalności?
- A diabli wiedzą! - odparł Sażyński i sięgnął po swoje piwo.
Skurwiel, jeśli nie wiedział, to przynajmniej musiał przeczuwać, jak blisko był prawdy!
Przez cały wieczór po wizycie u Sażyńskiego oddawałem się niezmąconemu dolce vita. Wraz z przypadającą na mnie porcją poznawalności hycnąłem do obszaru potencjalnego, w którym moi przodkowie poczynali sobie z taką przedsiębiorczością, że Imperium Otomańskie istniało nadal, a ja byłem sułtanem. Ma się rozumieć, pocwałowałem od razu do haremu i na początek przeleciałem skośnooką Mulatkę. Sażyński ostrzegał mnie wprawdzie, iż za tego typu figle płaci się nieodwracalną utratą części poznawalności, a w skrajnym przypadku można się nawet zdezaktualizować, uznałem jednak, że jeden raz nie zaszkodzi. No, może trzy razy.
Rano wpadłem na obchody 1000-lecia Monarchii Piastowskiej, przypadające w dziesiątą rocznicę koronacji Władysława XVIII, zwanego Czubatką. Ech, fajny był jubel!
Później zabawiałem się takimi drobiazgami jak zielone światła zapalające się akurat wtedy, gdy przechodziłem przez ulicę, czy podjeżdżające natychmiast na przystanki tramwaje i autobusy o odpowiednich numerach. Krótko mówiąc: odmóżdżyło mnie zupełnie! Nie powstał mi we łbie nawet cień podejrzliwości, póki po raz trzeci nie wybrałem się do Sażyńskiego.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, był olbrzymi, fioletowy siniak wokół lewego oka gospodarza.
- Zabrali Półmisek - wychrypiał.
- Kto? - to było zbyt niewiarygodne, bym się nie zdumiał.
- Ludzie Ciachorowskiego...
- Gwoździe? Jakim cudem?!
- Miałem ucznia...
Moja uśpiona inteligencja obudziła się i po dwudniowym przestoju ze zdwojoną energią przystąpiła do działania.
- Do czego miałem ci być potrzebny?! - warknąłem ogarnięty nagłym wybuchem gniewu i strachu. - Gadaj, skurczybyku!
- Musimy porozmawiać - wskazał drogę w głąb willi.
- Ja myślę!
W salonie nie było już latającego kota, za to ktoś rozbił terrarium z białymi myszkami, które rozlazły się po całym pokoju. Na ten widok dostałem ataku histerycznego śmiechu.
- Może waleriany? - jak na kogoś ze świeżo podbitym okiem Sażyński był zadziwiająco rzeczowy.
W odpowiedzi wstrząsnął mną nowy paroksyzm.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]