Leigh Victoria - Tajemnica, Serie, Namiętności
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1
- Jakiś problem, Carlson? - spytała Mallory, nie odrywając oczu od swego odbicia w lustrze, i ciesząc się
w skrytości ducha z tego, że lustro jest małe i widać w nim tylko głowę i ramiona. Twarz, która
z niego wyglądała, była równie czujna, jak jej własna i Mallory musiała przyznać, że, z jakichś powodów,
całość wyglądała cokolwiek niedbale.
Gęste, złotobrązowe włosy spadały bezładnie na jej ramiona. Jeśli ktoś je rano układał, to skrzętnie
ukrywały ten fakt. Gdy usiłowała je poprawić, zauważyła brudną smugę na policzku. Wytarła ją
chusteczką, próbując przypisać ten niedbały, niestety, wygląd, piekielnemu pośpiechowi Carlsona.
Poprawiła jeszcze szminką kontur swych pełnych ust i odwróciła się od lustra.
- Carlson? - odezwała się znowu, resztkami sił próbując zachować cierpliwość, wyczerpującą się wobec
smakowitych zapachów dolatujących z kuchni. Za bardzo burczało jej w brzuchu, żeby mogła dłużej tak
stać i wykłócać się z kierownikiem sali, gdzie mają usiąść. Przeszła przez hol i wepchnęła się między
Vincenta i Carlsona, tworząc wraz z innymi trójkę bardzo głodnych i zdesperowanych klientów przeciwko
jednemu, lekko speszonemu szefowi sali.
- Wygląda na to, że nie mają dla nas stolika - powiedział łagodnie Carlson. Na jego twarzy pojawił się
nieznaczny wyraz rozbawienia, kiedy, ponad ramieniem kelnera, zobaczył niemal zupełnie pustą salę.
- Nie ma stolika? - Mallory popatrzyła na coraz bardziej speszonego faceta zwężonymi oczyma,
porównując siłę jego odmowy ze swoim rosnącym apetytem. Nie miał szans.
Wyczuwając, że na niej spoczywa załatwienie tej sprawy, Mallory zrobiła krok naprzód, nie mówiąc nic,
dopóki nie znalazła się oko w oko z przeciwnikiem.
- Sądząc po pozorach, macie tu kilka wolnych stolików - powiedziała cicho, starając się panować nad
sobą. - Może nawet większość. Gdybym nie była tak głodna, ten fakt kazałby mi zastanowić się, czy w
ogóle warto tu jeść. Puste stoliki znaczą zwykle, że jedzenie jest mocno przeciętne... albo jeszcze
gorzej.
- Mówiłaś, że mają tu dobrą kuchnię - mruknął Vincent z boku.
Mallory wzruszyła ramionami. W końcu to nie było teraz ważne. Uniosła brwi wobec niezmiennego
milczenia kierownika sali i tupnęła nogą w pokrytą dywanem podłogę.
Szef lokalu przełknął głośno ślinę i wyprostował ramiona, ponawiając beznadziejną próbę odzyskania
kontroli nad sytuacją.
- Mamy pewne wymagania co do... hmm... stroju - powiedział.
- Wydaje się panu, że mój kolega nie dorasta do tych wymagań? - spytała Mallory spokojnie i cicho,
wskazując ruchem głowy starszego z dwóch mężczyzn, stojących na polu bitwy. Sądziła, że chodzi o
Vincenta, wyglądającego faktycznie trochę niechlujnie w wytartej, flanelowej koszuli, zestawionej z
fartuchem w stylu farmerskim i w myśli kopnęła się w kostkę, zła, że stawia go w niezręcznej sytuacji.
Nie chciał pójść na tę całą kolację, twierdząc, że jest zbyt brudny, żeby iść do knajpy, ale Mallory
wyciągnęła go, nie zważając na protesty. Teraz zaczęła powoli kipieć ze złości, z jednej strony żałując,
że nie wybrali innego miejsca na oblewanie jej nowej galerii, prawie przygotowanej do otwarcia, z
drugiej - decydując się walczyć do końca. Gdyby to był jakiś elegancki klub w San Francisco, rozumiałaby
narzucanie wymagań co do stroju.
Ale to nie było San Francisco. To było Mili Valley, małe miasto na północ od S.F., w powiecie Marin.
Wobec faktu, że ludzie z okolicy tworzyli mocno zwartą grupę, w restauracjach obsługiwano wszystkich i
wszystko, co się nawinęło. Ta „Mili Grill" była notowana w górnych rejestrach, jeśli chodziło o ceny i
atmosferę. Nakryte białymi obrusami stoliki były rozrzucone po sali. Wysoki sufit podparty słupami z
grubo ciosanego drewna, wytworzonymi w jednym z okolicznych tartaków na początku wieku, był równie
stary, jak stylowy bar wykonany z polerowanego mahoniu. Teraz sprzedawano przy nim częściej wodę i
wino niż mocne alkohole.
„Mili Grill" stał się modną knajpką długo przed wprowadzeniem się Mallory do Bay. Teraz oczywiście
trochę zbrzydł, ale i tak wyglądał mniej więcej, jak kiedyś.
„Zresztą - nie o to chodzi" - pomyślała, koncentrując się na poprzednio rozstrzyganym problemie.
Przypomniała sobie moment, gdy była tu ostatni raz, wczesną wiosną, kiedy to klientela składała się
przeważnie ze zmęczonych zakupami i sobotnim joggingiem ludzi, mających na sobie sportowe bluzy,
szorty i koszulki i siedzących w tym wszystkim tuż przy oknach.
Mimo to musiała przyznać, że ich trio wyglądało cokolwiek dziwacznie.
Krzyżując ręce na piersi, Vincent posłał jej swoje najlepsze spojrzenie pt. „A nie mówiłem?". Zauważyła,
że choć nie wyczesał dokładnie trocin z czupryny, nie było ich widać zbyt wyraźnie - dzięki kolorowi jego
włosów. Jednodniowy zarost nadawał szarawy odcień zwykle rumianej cerze i sprawiał, że Vincent
wyglądał na głodnego - nawet na bardzo głodnego. „Łaska boska - pomyślała - że ta cała potyczka
bardziej go bawi, niż krępuje".
Carlson, rzecz jasna, wyglądał jak zawsze - niedbale i elegancko w swoich wełnianych spodniach i
kaszmirowym swetrze. Ubranie nie ukrywało siły jego potężnego ciała, choć nadawało mu pozory
ucywilizowania, które to wrażenie pryskało natychmiast, jeśli wymagała tego sytuacja. Wąsy, które
kiedyś wyhodował, były schludnie przycięte, Carlson zadbał poza tym o to, by dokładnie zmyć z włosów
farbę. Nigdy nigdzie nie wychodził nieprzygotowany. Teraz zaś, stojąc tuż za nią z rękami w kieszeniach,
przybrał pozę obserwatora lekko zainteresowanego sprawą.
Jeśli chodziło o nią samą, to, z ręką na sercu, Mallory mogła powiedzieć jedynie to, że nie ma
rozmazanej szminki. Reszta nie zniosłaby pewnie bliższej obserwacji, choć Mallory była przekonana, że
jej sweter i dżinsy są odpowiednim strojem na większość okazji. Zwróciła się znów do kelnera.
- Nie rozumiem, naprawdę, czemu strój mego przyjaciela jest nieodpowiedni.
- Spiesznie dochodzimy do wniosków, prawda? - powiedział nagle ktoś za jej plecami.
Mallory przysięgała później, że czuła, jak ziemia zadrżała na dźwięk tego ciepłego męskiego głosu i jak
dreszcz przebiegł po jej plecach, gdy przybysz, przeciągając lekko słowa, wtrącił swoją uwagę.
Powstrzymała westchnienie, kuląc się mimowolnie. Odwróciła się bardzo powoli obawiając się, że to, co
zobaczy, zniszczy ów magiczny erotyzm, który się w niej obudził. Ale rozczarowała się jeszcze
przyjemniej.
Stał kilka kroków od niej i opierał się niedbale o framugę drzwi, poddając się jej spojrzeniu. Mallory
zauważyła jego drogi garnitur o europejskim kroju i pomyślała, że on pewnie nie wie, jak szerokie i silne
wydają się jego ramiona w tej marynarce. Instynktownie wiedziała, że tego wrażenia nie zawdzięcza
tylko krawcowi. Miał ciemną skórę, częściowo dzięki słońcu, częściowo dzięki swemu pochodzeniu, czego
Mallory domyśliła się, patrząc na gęste, czarne włosy.
Był wysoki, trochę wyższy niż Carlson, który mierzył sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Był za to
chyba w wieku Carlsona, musiał mieć około trzydziestu ośmiu lat.
Oczy jego były szare, w kolorze dymu, który zdawał się przyciągać ją do siebie, by sprawdziła to
dokładniej. Poczuła, jak niemal wbrew woli, posuwa się do przodu i poddałaby się pokusie, gdyby nie
zauważyła nagle lekko złośliwych iskierek w jego spojrzeniu.
- Słucham? - powiedziała. Jej głos był trochę niepewny, ale i tak to było najlepsze, co zdołała z siebie
wykrztusić.
- Powiedziałem, że pani zbyt się spieszy z wyciąganiem wniosków. Pani przyjaciele są w porządku, obaj.
Oderwawszy muskularne ramiona od framugi drzwi, przeszedł wielkimi krokami przez hol i stanął obok
zdenerwowanego szefa restauracji.
- A pan kim jest? - zapytała bezczelnie, czując, że się czerwieni, gdy spojrzenie jego zwężonych oczu
skoncentrowało się na niej. Spokojnie wytrzymała ten badający wzrok, bo dało jej to szansę dokładnej
obserwacji. Upłynęła nie kończąca się chwila, choć było to pewnie kilka sekund, zanim odpowiedział na
jej pytanie.
- Nazywam się Jake Gallegher. Jestem właścicielem tej restauracji.
- Jake Gallegher - powtórzyła, a każdy jej nerw drżał, gdy znowu usłyszała jego ciepły, niski głos.
Zastanowiło ją też jego irlandzkie nazwisko przy śródziemnomorskim wyglądzie.
Jake mówił dalej, jak gdyby mu nie przerwano.
- Perkins chce powiedzieć, że to pani wygląda... hmm... nieodpowiednio.
Jego spojrzenie ogarnęło ją od stóp do głów, zatrzymując się na jej spodniach poniżej kolan.
- Co takiego? - fuknęła Mallory. „Bezczelny" - pomyślała, nie wierząc, że to wszystko dzieje się
naprawdę. Nigdy dotąd nie odmówiono jej obsługi, a już na pewno nie dlatego, że ma na sobie dżinsy!
- Proszę spojrzeć na siebie - zaproponował, uśmiechając się lekko. - Czy pani wpuściłaby do jadalni kogoś
w zabłoconym ubraniu?
- Coś w tym jest, Mallory - powiedział Carlson - Wyglądasz dziś może trochę niechlujnie.
Mallory była zbyt pochłonięta oglądaniem swoich nóg, by odpowiedzieć na jego drwinę. „Nic nie szkodzi"
- pomyślała, blednąc na widok czarnego błocka, przylepionego do jej spodni. Wyrówna rachunek z
Carlsonem przy okazji.
- Wpadłam w dziurę po drodze - powiedziała wściekła, że nie zauważyła wcześniej tego błota. Złościło ją
też i krępowało, że źle zrozumiała wahanie kelnera. Wzdychając na myśl o swojej głupocie, przyjrzała
się sytuacji i sobie. Dżinsy były co prawda beznadziejnie brudne, ale jej długi do kolan, cytrynowożółty
sweter z paskiem był nietknięty.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że jestem wytarzana w błocie-rzekła.
- Tak by się nie stało, gdybyś pozwoliła mi zaparkować samochód - odezwał się Carlson wyraźnie
ubawiony.
- Po moim trupie - mruknęła wystarczająco głośno, by wszyscy usłyszeli. - Wiesz, jak mnie złości, gdy
ktoś prowadzi mój samochód.
- Mimo to, należało pozwolić sobie pomóc - ciągnął Carlson, a rytm tej sprzeczki wydawał mu się dziwnie
znajomy. - Wiesz, że w nocy bez okularów jesteś ślepa jak nietoperz.
- Doskonale widzę - odparowała zimno, a jej oczy rzucały wrogie błyski.
- Jasne - zgodził się Carlson - Tylko nie wtedy, kiedy prowadzisz, i nie w nocy. Robisz się niebezpieczna
dla otoczenia, jak tylko zajdzie słońce, i wiesz o tym.
Mallory uśmiechnęła się i przypomniała mu, że od tego właśnie są okulary.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]