Lech Piotr Witold - CWM, Książki - E-books

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Autor: PIOTR WITOLD LECH

Tytul: CWM

 

Z "NF" 8

 

 

I  W oddali ukazała się przełączka.

- Najwyższy pas - mruknął profesor Ebert i jego alfa romeo posłusznie wskoczył w purpurowy snop światła, aby w kilka chwil dotrzeć do zielonej wstęgi lotostrady. Stąd już całkiem wyraźnie widać było Tatry. Spece od pogody nie kłamali, obiecując na kilka kolejnych dni rozpędzenie chmur i stworzenie warunków sprzyjających turystyce. Ciekawe, ile kosztowało to górali? Ale zaraz myśli Eberta powróciły do CWM i ulotna radość pierzchła.

Dlaczego ONZ tak szybko zwietrzyła wyniki ich badań? Ledwie przeprowadzono pierwsze próby na kilku ochotnikach z grona najbardziej zaufanych studentów. Ktoś jednak był wtyką. Któryś z ochotników? Nie, ci dranie z ONZ zbyt dużo wiedzieli. Kurdupel Ruchter potrafił opisać  wszystkie nowinki, jakie opracowali przy konstrukcji akceleratora. A więc Wilczawski albo Derain.

- Uważaj, jak lecisz, barani łbie! - czerwona gęba w okularach przeciwsłonecznych pojawiła się na ekranie interkomu.

Rzeczywiście, stradolot Eberta niebezpiecznie wysunął się poza zielony pas. Skorygował kurs i obejrzał się. Facet z transportowca, wyglądającego przy małym alfa romeo jak latający blok, popukał się w czoło.

- Odpieprz się - burknął Ebert.

Aby uwolnić się od intruza, zaczął wypatrywać następnej przełączki. W dole, na trzech niższych pasach, przemykały różnobarwne punkciki. Najspokojniej było bodaj na najniższym pasie, ledwie widocznym z odległości kilkuset metrów.

Zamrugały czerwone światła przełączki.

- Najniższy pas - rozkazał, a komputer natychmiast rozpoczął manewr. Przy prędkości dwustu kilometrów na godzinę gwałtowny spad nie jest przyjemny, profesor poczuł mdłości. Włączył stabilizator ciśnienia. Odetchnął.

- Połącz mnie z Elizabeth.

Natychmiast uzyskał połączenie. Elizabeth czekała przy wideofonie.

- Nareszcie - spojrzała chłodno. - Masz dwie minuty, żeby wytłumaczyć się z nietaktownego zniknięcia z bankietu. Rektor był wzburzony twoim zachowaniem. Najadłam się wstydu... - mówiła po angielsku, co wskazywało na duże zdenerwowanie. Wtedy zapominała o obietnicy mówienia przez rok tylko po polsku, aby wreszcie nauczyć się trudnego języka męża.

Przyglądał się jej ciemnooliwkowej cerze i lekko skośnym oczom. Żałował, że przez wideofon nie może zobaczyć całej reszty: smukłych, długich nóg, odziedziczonych po murzyńskich babkach, pełnych piersi, ofiarowanych przez białe protoplastki rodu ojca i kociej gracji, która pozostała jej po jednej z żółtoskórych żon dziadka. Który to już raz dochodził do wniosku, że dopiero połączenie wielu ras pozwala uzyskać idealne piękno. Po przodkach musiała też odziedziczyć naturalny talent do walk wschodu, które uprawiała od dziecka.

- Jesteś piękna.

Rozchmurzyła się.

- Co się dzieje, Lestku - nigdy nie potrafiła wymówić jego imienia. - Czy to ma coś wspólnego z tymi ludźmi z...

- Ciii - położył palec na ustach. - Eli, kochanie, nic nie mogę ci powiedzieć. Nawet tego, gdzie lecę. Ale uwierz, to cholernie ważna sprawa.

Gniew całkowicie ustąpił z jej twarzy. Zjawiło się zatroskanie.

- Wrócisz szybko, prawda?

- Nie wiem, Eli...

- Och, nie mów tak, proszę! Czuję, Lestku, że coś ci grozi.

- Znów wróżyłaś z I'Cing?

- Mam przeczucie.

- Wiesz, co myślę o przeczuciach.

- Myśl sobie, co chcesz!

- Muszę kończyć, Eli. Nie chcę, żeby mnie namierzyli. Odezwę się, obiecuję.

- Weź Baxtersona - przypomniała, nim wyłączył wideofon.

- Lusterko - rzucił w stronę komputera.

Spod tapicerki wysunęło się lusterko. Twarz miał pooraną zmarszczkami, a włosy przyprószone siwizną.

- Baxterson.

Ze schowka w drzwiach wysunął się blat z tabletką i szklanką wody. Połknął Baxtersona i po chwili znów spojrzał w lusterko. Zmarszczki zniknęły, ale na włosach pozostało jeszcze sporo siwizny.

- Jeszcze raz.

Dopiero po drugiej tabletce włosy nabrały barwy złotoblond, a cera zbrązowiała od opalenizny. Wynalazek starego szarlatana z Oslo nadal był w porządku.

- A początkowo wszyscy panikowali - mruknął na głos.

- Nie zrozumiałem komendy - powiedział komputer.

- Pa-ni-ko-wa-li - przesylabizował pochylając się nad pulpitem.

- Nie zrozumiałem komendy...

Powrócił do rozmyślań. A więc kto?... Wilczawski, młody, ambitny, marzący o sławie, czy Derain, również młoda i piękna, złakniona sukcesu najbardziej ze wszystkich? Zresztą - kto - nie miało już znaczenia. CWM nie powinno znaleźć się w rękach Ruchtera, nim nie zostaną ukończone wszystkie próby. Co te głąby z ONZ sobie myślą?! Że odda im produkt, którego zastosowanie może zmienić cały układ stosunków międzyludzkich na planecie, zburzyć wszelkie tabu, wywołać nową rewolucję kulturową? Już pierwsze eksperymenty ze studentami dały sporo do myślenia o problemie wpływu produktu na psychikę. Na dziesięć osób sześć popadło w depresję. A przecież chodziło o bzdury: ten miał ochotę na tę, tamta na tego. Poza tym kilka wyuzdanych marzeń, naturalnych u dwudziestoletnich chłopców. Jedna z dziewcząt okazała się biseuksualistką. Wychwycenie tych tajemnic przez CWM i wyświetlenie przez akcelerator w formie graficznej na ekranie spowodowało u chłopców i dziewcząt lęki, poczucie winy, wstyd. Ebert spodziewał się tego. Wiedział, że nim wypuści się CWM na rynek, należy całą psychiatrię dostosować do nowego wynalazku, przygotować specjalistów, którzy bezboleśnie poprowadzą społeczność Zjednoczonego Świata do konfrontacji z rzeczywistością. Prawdziwą rzeczywistością, bez fałszu, bez barykady pozerstw, bez kłamstwa - rzeczywistością CWM. Ale Wilczawski i Derain zamiast skoncentrować się na dopracowywaniu szczegółów chcieli iść dalej. Korciła ich perspektywa, jaką otwierało odkrycie aparatu odczytującego myśli...

Ostro rozbrzmiał sygnał alarmowy.

- Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo - powtarzał komputer.

Ebert zobaczył światła przełączki, zbliżające się w szalonym tempie. Z drugiego poziomu pikował transportowiec.

- Hamowanie! - krzyknął, wiedząc, że jest za późno. Zasyczały dysze stradolotu, siła odśrodkowa wcisnęła go w fotel.

- W dół - zdołał wychrypieć. Czy komputer zdąży podać tę informację do układu sterowniczego? Gdy już zdawało się, że roztrzaskają się o blokowy korpus transportowca, alfa romeo gwałtownie wypadł z pasa i spikował wprost na starą, betonową autostradę. Kątem oka zdołał ujrzeć, jak wskazówka altymetra zjeżdża do zera, po czym usłyszał zgrzyt pękającego metalu. Poduszka powietrzna wysunęła się w ułamku sekundy.

 

II - Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo...

Powoli podnosił głowę.

- Niebezpieczeństwo... - powtarzał zablokowały komputer.

Postarał się sięgnąć do niego, ale poduszka wypełniała całą kabinę. Tonął w niej jak w pierzynie. Sięgnął do paska i wyciągnął ręcznego pilota. Namacał odpowiedni przycisk. Poduszka opadła na kolana.

- Otwórz - powiedział.

- Niebezpieczeństwo...

Sięgnął do uchwytu blokującego właz. Na szczęście puścił bez przeszkód. Świeże powietrze wtargnęło do kabiny. Ebert stęknął i wygramolił się na zewnątrz. Kilkanaście metrów wyżej z szumem dysz przemykały różnobarwne stradoloty. Transportowiec dawno zniknął za  horyzontem.

- Sukinsyn - warknął i z niepokojem pomacał kieszeń marynarki.

Dyskietka z programem CWM była na swoim miejscu. Odetchnął. Przez jednego nakręconego piwem i dragami troglodytę mogła pójść na marne dziesięcioletnia praca całego zespołu. Drżącymi palcami wyłuskał z paczki camela.  Co robić? Spojrzał na alfa romeo. Nie było na co patrzeć.

Wyciągnął wideofon komórkowy. Wystukał numer przedsiębiorstwa taksówkowego i czekając na stradolot zapalił kolejnego papierosa. Chciał ukryć dyskietkę u Adasia Gąsienicy-Janasa, starego przyjaciela z gimnazjum. O Adasiu nie wiedział nikt, nawet Elizabeth, nikt nie skojarzy ludowego artysty z uniwersyteckim profesorem elektromedycyny. Ebert zawsze czuł, że ta znajomość się przyda.

Ale czy teraz, gdy porzuci pojazd, rzeczywiście nie wpadną na jego trop? A może przeceniał Ruchtera? Może  nikt go nie ściga? Po co mieliby to robić? Wiedzieli, że nie może ukrywać się w nieskończoność.

Z przełączki spłynęła taksówka.

- Pan zamawiał stradolot? - zapytał przez głośnik kierowca.

Ebert kiwnął potwierdzająco. Otworzyły się drzwi.

- To wsiadaj, ojczulku.

- Dokąd?

- Zakopane - odburknął Ebert. Gdy wznieśli się na lotostradę, spojrzał w zaciemnioną szybę. Odbijała się w niej twarz sześćdziesięcioletniego mężczyzny. Baxterson przestał działać? Tak szybko?! Przypomniał sobie, że tabletki zostały w pojeździe.

- Ma pan Baxtersona?

- Oczywiście - kierowca wcisnął klawisz. - Zostanie to panu wliczone w usługę.

- Poproszę o dwie.

Kierowca spojrzał w lusterko.

- Faktycznie, jedna nie wystarczy.

- Może pan zasunąć szybę? Rozumie pan, to krępujące...

- Ależ oczywiście, oczywiście...

Z zamkniętymi oczami czekał na błogosławione działanie specyfiku. Wiedział, że za chwilę poczuje ulgę; starość ciała ustąpi młodości.

Odezwał się reumatyzm coraz dotkliwiej wwiercający się w kręgosłup. Oddech stał się krótszy, jakby ktoś położył Ebertowi na piersi wielki kamień. Bolały płuca.

Poderwał się, aby raz jeszcze spojrzeć w zaciemnione szkło. Jezu! Co to znaczy?! Uderzył pięścią w odgradzającą go od kierowcy szybę.

- Proszę pana... Proszę... - zaświszczał słabo.

Żadnej odpowiedzi. Sięgnął do przełącznika dla pasażerów. Szyba bardzo wolno wsuwała się z powrotem w siedzenie.

- Proszę... - urwał, gdy uzmysłowił sobie, że nie ma w stradolocie nikogo. Kierowca zniknął. Ebert nie zastanawiał się już nad tym, instynkt samozachowawczy dyktował mu jedynie ratowanie własnej skóry. Wprawdzie nie miał pojęcia, na którym z czterech pasów lotostrady znajdują się obecnie, ale z doświadczenia wiedział, że w zupełności wystarczy najniższy, aby...

Stradolotem szarpnęło. Zawyło w dyszach. Żołądek podjechał profesorowi do gardła, gdy pojazd znienacka stanął. Ebert zamknął oczy i czekał na szaleńcze pikowanie w dół.

Nic się nie wydarzyło. Było tak jakby skończył się kurs i taksówka po prostu stanęła, aby wysadzić klienta. Ledwie to pomyślał, drzwi stradolotu otworzyły się z cichym szumem.

 

III Motel był stosunkowo niski, dwupiętrowy, z dużym czerwonym spadzistym dachem. Posiadał spory parking; nie miało to, co prawda, znaczenia, wszystkie stradoloty, które się na nim nie mieściły, mogły parkować na starej, opuszczonej trasie E7 nazywanej niegdyś zakopianką.

Nad motelem przemykały holo reklam: BJP - Białe jest Piękne! Jezus był biały - codzienne słuchowisko radiowe wielebnego Morini! Co nowego w Kościele i Partii? Tego dowiesz się z cotygodniowego wydania "Wszechświata Białego Człowieka"!

Ebert z trudem przekuśtykał kilkanaście metrów do ruchomego chodnika, który prowadził do wejścia. Ból stawów był nie do wytrzymania. Astma zmuszała do przystawania co kilka kroków. Portier w liberii skrzywił się pogardliwie: "I znów jeden z tych pieprzonych żebraków! Kiedy wreszcie zrobią z nimi porządek?".

Ebert zatrzymał się oszołomiony wyrazistością przekazu.

- Nie jestem żebrakiem - powiedział. - Nazywam się Ebert i jestem...

"Rany boskie!" - pomyślał portier. "To inspektor! Oni mają CWM! Uwaga! SZANOWNY KLIENT! JAK TO DOBRZE, ŻE RACZYŁ ODWIEDZIEĆ NASZ SKROMNY HOTEL!"

- Pan wybaczy - doskoczył do Eberta podając ramię. - Ostrożnie, tutaj jest stopień! Mam nadzieję, że nie weźmie pan poważnie tego niewinnego żartu. Różni się tutaj kręcą.

- Chciałbym napić się czegoś mocniejszego i zażyć Baxtersona. Chyba można u was dostać tabletki?

"Już nas sprawdza" - pomyślał portier. "OCZYWIŚCIE, ŻE MAMY. JESTEŚMY PRZYGOTOWANI NA KAŻDĄ OKOLICZNOŚĆ. Cholera by go... Muszę szybko połączyć się z szefową".

- Oczywiście, że mamy. Jesteśmy przygotowani na każdą okoliczność - powiedział.

Posadził Eberta przy stoliku obok okna i truchtem puścił się w stronę baru.

- Zaraz przyślę kelnerkę.

Ebert zauważył dwóch mężczyzn. Siedzieli w milczeniu, mieszając łyżeczkami w fosforyzujących long drinkach. W rzeczywistości prowadzili dialog za pomocą CWM. Ebert zauważył leżące przed nimi na stoliku aparaciki, które mrugały czerwonymi kontrolkami przy każdym zdaniu przekazywanym myślą.

"Więcej seksu, Adamski, więcej seksu, nie rozumiesz tego?"

"Szefie, ale to tylko buty..."

"Czy ty masz mózg, Adamski?"

Grubszy poczerwieniał z wściekłości, ale żadna niekontrolowana agresywna myśl nie wyrwała się z zakamarków jego umysłu. Chudszy i schludniejszy był zadowolony z opanowania pracownika. Jego myśli przybrały mentorski charakter: "To nie mają być zwykłe buty, Adamski. W dobie NEW-AIDS najlepsza reklama to seksowna reklama. Wszyscy faceci trzymają rozporki zamknięte na kłódkę. Jak pokażesz im kawałek golizny, wypięty biały tyłek i mokre alabastrowe cycki, nic ich nie powstrzyma. Wrzucasz w podświadomość niespełnione pragnienia , drażnisz żądze i sprzedajesz tyle par butów, ile dusza zapragnie. Kobiety kupują, bo myślą, że będą wyglądać, jak ta babka z holowizora, faceci kupują, bo myślą, że na ich nowe buciki polecą takie same babki, jak ta z holowizora..."

- Pański koniak i dwie tabletki Baxtersona - powiedziała ładna kelnerka w postludowym stroju.

- Skąd pani wiedziała, że lubię Maxima?

- Od kierowniczki.

Poczuł jej strach. Pragnęła jak najszybciej się oddalić.

- Dziękuję. Na razie to wszystko.

Upił trochę koniaku i sięgnął po tabletki. Zawahał się. A jeśli ponownie spowodują regres? Jak daleko jeszcze mógł iść w lata?

Ktoś włączył stojący w rogu holowizor. Z przestrzeni wyłoniła się twarz przystojnego prezentera.

- Sprawa obozu Radom wywołała sporo emocji. W sejmie naszego Euroregionu trwała dziś zażarta dyskusja. Zwolennicy likwidacji argumentowali, że obóz nie spełnia już zamierzonych funkcji. Podludzie żyją w nim na koszt podatników, szerzą się choroby stanowiące zagrożenie dla okolicy...

"Pan ma żydowskie nazwisko, profesorze" - tak powiedziała! Przypomniał sobie listopadowy wieczór, kiedy z Wilczawskim i Derain siedzieli nad planami akceleratora.

- Ufff, mam dość - westchnął Wilczawski, wycierając pot z wysokiego czoła. - Może skończymy na dziś, profesorze.

- Jeszcze ten obwód... - zaczął, ale Derain wpadła mu w słowo.

- Czy naprawdę nie może pan zrozumieć, że pracujemy bez przerwy od dwudziestu godzin! - rzuciła wyzywająco gromiąc go spojrzeniem dużych jasnoniebieskich oczu.

- Ależ droga pani doktor...

- Tak! Mamy tego dosyć - wybuchła na dobre. -  Marzą mi się wakacje. Postępuje pan jak... jak Żyd. - Żyd wypowiedziała w taki sposób, jak gdyby była to najgorsza z obelg bogatego arsenału przekleństw ludzkości. - Ale cóż się dziwić... Ma pan przecież żydowskie nazwisko...

- Magda, uspokój się - osadził ją Wilczawski. - Nie wolno ci tak zwracać się do pana profesora.

Potem przepraszała, ale Ebert postanowił ją sprawdzić. Tak jak podejrzewał, związana była z radykalną Partią Białego Człowieka.

- Błąd w kalkulacjach, profesorze - odezwał się kobiecy głos. Poczuł zapach perfum Rodier.

Uniósł głowę.

- Chyba jest mi pani winna wyjaśnienia, pani doktor.

- Naprawdę niczego pan nie pamięta? - zdziwiła się Derain.

Milczał patrząc w  jej chłodne, inteligentne oczy. Wzorcowa blondynka, piękna i młoda, u progu naukowej kariery.

- Właściwie nic - odparł. - Pamięć mnie zawodzi. To pewnie starość.

Usiadła przy stoliku, zapaliła papierosa.

- Do diabła - westchnęła - nie wszystko idzie po naszej myśli, profesorze. Może jednak zakończymy eksperyment?

- Eksperyment? Czy sugeruje pani...

- To, co przeżywa pan w tej chwili, to nic innego jak pański scenariusz, profesorze. Bardzo się wysilam, aby odtworzyć go w sposób plastyczny. Po ostatniej próbie ze studentami stwierdził pan, że w tej fazie prac nad CWM nie mamy moralnego prawa używać ludzi do eksperymentów. Uznał pan, że najlepiej będzie, jeśli sam pan podda się działaniu akceleratora, a któreś z nas, ja lub Wilczawski, będziemy przesyłać panu myśli zgodnie ze stworzonym przez pana scenariuszem. Pamięta pan? Najpierw strach:  ONZ, Ruchter, potem wypadek: w celu uzyskania efektu szoku i w końcu ten motel w świecie opanowanym przez nacjonalistów. Ale to miał być tylko prolog do właściwej wizji.

- A Baxterson?

- Chciał pan, żeby nie działał. Miało to pogłębić stres i frustrację. Wybór padł na mnie. To ja w tej chwili jestem spięta z panem przez CWM. Tylko że nie podobają mi się wnioski, do jakich pan dochodzi. A poza tym brak Baxtersona w mentalnym świecie powoduje, że i pana fizyczne ciało zaczyna się buntować. Wilczawskiemu nie podobają się wykresy EKG i EEG. A do tego jeszcze ta amnezja. No to jak?... Przerywamy?

Zastanowił się. To miało sens. Dopiero teraz coś przedarło się przez blokadę pamięci. Eksperyment. Ale co dalej? Jeśli Derain nie była jedynie jego projekcją, lecz rzeczywistą asystentką, która potrafiła poprzez CWM kontaktować się z nim w mentalnym świecie, mógłby zmienić nieco scenariusz i kontynuować eksperyment.

- Co z Elizabeth? - zapytał.

- Dzwoniła, ale, zgodnie z pana instrukcjami, Wilczawski powiedział, że ma pan ważną naradę z Buczkiem.

- Z Buczkiem? Kto to jest Buczek?

- O Jezu! Profesorze! - nerwowo zaciągnęła się papierosem. - To nasz szef.

Chwycił kieliszek z resztką koniaku i opróżnił jednym haustem.

- Jak długo trwa eksperyment?

- Godzinę.

- A więc czas eksperymentu jest dostosowany do czasu przeżywanego przeze mnie w projektowanej przez panią rzeczywistości.

- Tak, na razie nie widzimy wahań w tym względzie. No więc, co pan zadecydował, profesorze?

- Jaki jest nastęny etap?

Derain patrzyła z rosnącym niedowierzaniem.

- Całkowita amnezja - pokręciła głową. - Dlaczego pan niczego nie pamięta?

- A skąd, na Boga, mam wiedzieć! Miałem wrażenie, że pamiętam wszystko.

- Wszystko, czyli co?

- Was, pracę, Elizabeth.

- Chwileczkę - zastanowiła się Derain. - A jak pan nas pamięta?

- Pani jest młodą blondynką, Wilczawski nieco starszym szatynem, jesteśmy naukowcami z katedry Elektromedycyny UJ; Elizabeth jest Amerykanką, właściwie Afroamerykanką z japońsko-filipińską domieszką...

- Profesorze - przerwała mu Derain, a jej głos zadrżał. - Pan... pan ma fałszywy obraz. Rzeczywistość jest podobna, lecz nie taka, jaką pan pamięta.

Milczał przez chwilę.

- Profesorze - ponagliła. - Nie możemy przedłużać eksperymentu. Sam pan mówił, że na tym etapie zbyt długie przebywanie w innej rzeczywistości może spowodować poważne zaburzenia postrzegania.

- Dobrze - odetchnął z ulgą. - Kończmy.

Derain sięgnęła do głowy i zdjęła z niej coś nieistniejącego w nacjonalistycznym świecie ułudy. Obraz skurczył się, jakby ktoś wyłączył kinowy projektor.

Otworzył oczy i zobaczył nad sobą zatroskaną twarz Wilczawskiego.

- Jak pan się czuje, profesorze?

Z trudem uniósł się na łokciu.

- Ogólnie nieźle, choć boli mnie głowa.

- Normalna reakcja - usłyszał znajomy głos.

Odwrócił się i zobaczył Magdalenę Derain, rześko zeskakującą z wysokiego fotela obok. Odłożyła na pulpit akceleratora urządzenie wyglądające jak duże stereofoniczne słuchawki. CWM. Tak właśnie naprawdę wyglądało CWM. Żadnej miniaturyzacji, bo i po co na tym etapie badań?

- Wszyscy studenci, po odłączeniu ich od akcelaratora, skarżyli się na bóle głowy - mówiła Derain, upinając w kok długie, czarne włosy.

Jest piękna, pomyślał Ebert patrząc na jej oliwkową skórę i lekko skośne, czarne jak agat, oczy. Przez cienką tkaninę neurochirurgicznego kitla widać było kształtne piersi. Doktor Derain nie uznawała biustonoszy.

Zauważyła spojrzenie, którym ją pożerał i uśmiechnęła się do niego tak, jak kobieta uśmiecha się do sekretnego kochanka - ciepło, z miłością, lecz jakby w przelocie. Niestety, nie była jego kochanką. Jeszcze nie, dopowiedział w myślach. Chcieli tego przecież oboje.

Zadzwonił wideofon.

- To do pana, profesorze - powiedział Wilczawski.

Na ekranie pojawiła się młodzieńcza twarz okolona modnym ostatnio, trzydniowym zarostem. Ebert wiedział jednak, że w rzeczywistości Buczek jest jego rówieśnikiem.

- Poproszę do mnie, profesorze - rzucił krótko Buczek i zniknął z ekranu.

- Nasz kochany dyrektorek wszędzie ma swoich agentów - stwierdził Wilczawski. - No cóż, profesorze, musi się pan przygotować na solidną burę.

Ebert wzruszył ramionami i wyszedł.

Idąc korytarzami Wydziału Techniczno-Naukowego UOP, zastanawiał się, dlaczego stary lis Buczek z jednej strony cisnął ich, aby jak najszybciej ukończyli pracę nad CWM, z drugiej zaś nie chciał zgodzić się na ten eksperyment. Mijali go zabiegani agenci i sekretarki obładowane kilogramami akt.

Buczek przywitał Eberta  stojąc twarzą do okna. Zdawał się obserwować miasto, ale z wysokości trzydziestego piętra drapaczy chmur UOP Kraków wyglądał jak zminiaturyzowana muzealna plansza.

- Usiądź! Nie podoba mi się twój stosunek do sprawy - wypalił prosto z mostu.

- Nie rozumiem, co masz na myśli?

- Ależ rozumiesz, Leszku -odwrócił się od okna Buczek. - Tyle razy prosiłem, żebyś nie narażał się bez potrzeby. Nie wolno ci uczestniczyć w eksperymentach mogących ujemnie wpłynąć na stan twojego umysłu. Twoja głowa należy do nas, zapomniałeś?

- Myślałem, że zależy ci na tempie.

- Są inni - przerwał. - Co mi z CWM, jeśli nie będę miał specjalisty potrafiącego przystosować akcelerator dla kontrwywiadu. Chcesz, żeby uprzedzili nas Czesi? Moi chłopcy donoszą, że profesor Novotny depcze ci po piętach.

- Czesi to przecież... - zawahał się.

Buczek pytająco uniósł brwi.

- Nie, nic - Ebert pokręcił głową. - Jestem przemęczony.

- Wiem - westchnął Buczek rozsiadając się w fotelu. - Dwa lata pracujecie na pełnych obrotach, należy wam się urlop, ale nie mamy czasu. Musicie wytrzymać jeszcze tych kilka miesięcy - wyciągnął pudełko z cygarami i poczęstował Eberta. - Jak układa ci się współpraca z twoimi młodymi asystentami?

- Dobrze.

Buczek pomasował nieogolony podbródek.

- A jak z Elizabeth?

Ebert zastanowił się. Przez chwilę pomyślał, że w istocie  nie wie, jak układa mu się z żoną.

- Chyba dobrze.

- Mamy inne informacje - powiedział Buczek unikając jego wzroku.

- Czy moje pożycie małżeńskie także należy do kontrwywiadu? - zirytował się Ebert.

- Zrozum, Leszku, nie chcę wściubiać nosa w wasze sprawy, ale ostatnio podejmujesz zbyt wiele samowolnych i ryzykownych decyzji, a to już mój interes, interes państwa. Jeden błąd...

- Wiem, wiem - Ebert wcisnął cygaro w popielniczkę, wstał. - Uprzedzą nas Czesi, Szwedzi, Białorusini, Niemcy i Eskimosi. Nie martw się, będziesz miał swoje CWM, będziesz pierwszy i staniesz się wieeelką szychą.

- Ebert, do diabła... - próbował dyskutować Buczek, ale profesor trzasnął drzwiami.

Wracał do siebie w podłym nastroju. Myślał, że agenci Buczka nie wpadną na trop romansu Wilczawskiego z Elizabeth. W pobliżu laboratorium stanął, nasłuchując. Drzwi były uchylone i z łatwością mógł wychwycić przyciszoną rozmowę.

- Tak bardzo tęsknię - znajomy kobiecy głos.

- Ja także, Eli, ale dziś nie możemy się spotkać. Twój mąż wycisnął z nas wszystkie poty. Muszę odpocząć - mówił Wilczawski.

- Nie cierpię go! Stary, podtrzymywany przez Baxtersona despota!

- Ciszej, nie krzycz tak, lada chwila może nadejść. Chyba nie chcesz, żeby dowiedział się o nas.

- I tak mam wrażenie, że wie. Ktoś musiał mu donieść.

- Niemożliwe. Agenci Buczka nie pisną ani słówka. Buczkowi zbyt zależy na CWM, a tym samym i na profesorze. Nie odważy się teraz wpędzać go w depresję.

Roześmiała się.

- W depresję? Leszek? Nie przejąłby się tym bardziej niż przypaleniem swoich wstrętnych porannych tostów.

Ebert chrząknął.

- Uwaga, idzie - rzucił Wilczawski.

Profesor wkroczył do laboratorium.

- Oj, dobrze, że pan jest - Wilczawski wskazał wideofon. - Żona do pana.

Z ekranu patrzyła cukierkowa, wzorcowa, blondynka o jasnoniebieskich, chłodnych oczach i starannie uszminkowanych ustach.

- Czy dowiem się wreszcie, ile mam czekać z obiadem? - zapytała.

- Już kończymy - odparł i poczuł się bardzo zmęczony. - Będę za godzinę.

- Pośpiesz się. Czyżbyś zapomniał, że na dziś zapowiedzieli się Gąsienicowie?

- Adaś?

Pokręciła głową.

- Ty naprawdę jesteś przemęczony.

- Po prostu nie mogę przypomnieć sobie, kiedy przedstawiałem ci Adasia.

- Był na naszym ślubie.

- Był na... - Ebert stuknął się w czoło. - Zupełnie zapomniałem.

- Pośpiesz się - powtórzyła i rozłączyła się.

- A więc na dziś finito! - radośnie zawołała Magdalena Derain.

Nie zauważył, kiedy weszła.

Przez chwilę nie potrafił oderwać od niej wzroku.

- Mój stradolot ma awarię - usłyszał swój głos. - Czy mogłaby pani, pani doktor, odwieźć mnie do domu? Jeśli pamiętam, ma pani po drodze.

- Oczywiście, panie profesorze - rzekła obojętnie, choć wiedział, że zrozumiała jego intencje.

Pięć minut później siedział w toyocie Derain. Stradolot wzbił się ponad dachy, na najwyższy pas.

- Pani doktor... Magdaleno... - zaczął niezręcznie. - Ja...

Spojrzała mu w oczy.

- Wiem - powiedziała i włączyła automatycznego pilota. - Do domu - wydała polecenie.

Wyciągnęła do niego ręce.

- Chodź - szepnęła. Ebert nie zauważył, kiedy wcisnęła guzik rozkładający siedzenia.

Objęła go mocno, a on zaczął całować jej włosy, szyję, w końcu usta.

- Magda... - Ten zapach. Używała cudownych perfum. Rodier.

Rodier.

Odepchnął ją gwałtownie.

- To nie jest mój scenariusz, pani doktor.

Patrzyła z półuśmieszkiem.

- Czy nie jest przyjemniejszy?

- Kazałem przerwać eksperyment.

- Pan nic nie rozumie, profesorze - rzekła zapalając diamonta. - To nadal jest część pana scenariusza. Mówiłam, że tamta wizja była wstępem do czegoś mocniejszego. Sam pan wymyślił, że aby spotęgować prawdopodobieństwo przeżywanych przez pana zdarzeń, mam pojawić się zaraz na początku i udawać, że przerywamy eksperyment.

- Skąd mam wiedzieć, że mówi pani prawdę.

Roześmiała się.

- Miał pan tego nie wiedzieć.

- Ale to ja wymyśliłem scenariusz...

Spoważniała.

- Profesorze - spojrzała mu w oczy i dopiero wtedy zauważył, że pod maską spokojnego cynizmu ukrywa napięcie. - Nie mogę powiedzieć wszystkiego. Musi pan sam... Niech się pan skoncentruje, to naprawdę ważne.

- A cóż ja tutaj mogę zrobić? To pani steruje akceleratorem.

Potrząsnęła głową, ale nic nie odpowiedziała. Siągnęła do nieistniejącego w tej rzeczywistości pulpitu.

Poczuł smród rozkładu i nagły ból.

Obraz zmienił się.

 

IV Początkowo widział tylko mrok, lecz wkrótce rozświetliła go sina poświata księżyca. Blade światło pełzało po stalowych konstrukcjach, rusztowaniach i wysokich dźwigach, wyciągających ramiona niczym kalekie kikuty w stronę pochmurnego nieba nocy.

Wsparł się na łokciu, gotując się na kolejne bóle starości. Nie poczuł nic. Zerknął na siebie,  jego ciało nadal wyglądało młodo, jak po solidnej dawce Baxtersona. Nie wiedział, gdzie jest, ale coś podszeptywało mu, że powinien iść.

Szedł więc pomiędzy bryłami betonu, wystającymi z nich prętami, rozlanymi kałużami śmierdzącego szlamu wydobywającego się z otwartych studzienek kanalizacyjnych. Minął martwy spychacz, na wpół zapadły w gruzie i skręcił w stronę, z której dochodził jakiś dźwięk. Zobaczył wejście do dziwnego bunkra. Bezwiednie zszedł kilka stopni.

- Eli? - zawołał.

Z czeluści nikt nie odpowiedział. Nawet echo. Smród stał się nie do wytrzymania. Zdołał jeszcze zobaczyć, że w czarnym szlamie coś się poruszyło, zmąciło jego zgniłą toń. Nie chciał wiedzieć co. Uciekł, przekonany, że zagraża mu niebezpieczeństwo.

Przebiegł zaledwie kilka kroków, gdy zobaczył, że z głębi mroku, wolno i bezszelestnie nadjeżdża pociąg. Wyłaniał się z otchłani nierzeczywistości jak przeznaczenie i Ebert odruchowo wskoczył na niewielką platformę stylowego westernowego wagoniku. Takiego, jakimi bawił się w dzieciństwie. Wszedł do środka.

W mroku trwało kilkanaście postaci. Chrząknął, jak na komendę odwrócili głowy i spojrzeli na niego. Mieli sine twarze, nabrzmiałe usta i puste oczy - jak trupy. Jedni odziani byli w mundury, w których Ebert bez trudu rozpoznał faszystowskie uniformy SS i SD z największej wojny XX wieku. Inni przebrani byli w więzienne pasiaki. Prawie wszyscy nosili znamiona śmierci: pręgi na szyjach, dziury w skroniach i piersiach.

Patrzyli na niego chwilę, po czym odwrócili głowy. Siedzieli w ciężkiej od trupiego zaduchu ciszy. Ebert przysiadł na jednej z wielu wolnych ławek. Cora...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leborskikf.pev.pl
  •