Lewis Clive Staples - Opowieści z Narnii, E-book, Fantasy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
C.S. LEWIS
OPOWIEŚCI Z NARNII
Siostrzeniec Czarodzieja
Lew, Czarownica i stara szafa
Koń i jego chłopiec
Książę Kaspian
Podróż „Wędrowca do Świtu”
Srebrne krzesło
Ostatnia bitwa
*********
I
SIOSTRZENIEC CZARODZIEJA
Rozdział 1
ZŁE DRZWI
TO, O CZYM WAM OPOWIEM W TEJ KSIĄŻCE, zdarzyło się dawno temu, kiedy wasz dziadek był jeszcze
dzieckiem. Jest to bardzo ważna historia, ponieważ znajdziecie tu wyjaśnienie, w jaki sposób zaczęły się wszy-
stkie przejścia z naszego świata do Narnii.
W owym czasie Sherlock Holmes mieszkał wciąż na Baker Street, a Bastable'owie poszukiwali skarbu na
Lewisham Road. Każdy chłopiec musiał codziennie nosić sztywny kołnierzyk (jak do dziś w Eton), a uczył się
w szkole przeważnie jeszcze bardziej nieznośnej niż dzisiaj. Za to jedzenie było lepsze, a co do słodyczy, to nie
będę wam opowiadał, jak mało kosztowały i jak smakowały, żeby wam ślina na próżno nie napływała do ust.
W tych to czasach żyła sobie w Londynie dziewczynka, która się nazywała Pola Plummer.
Mieszkała w jednym z owych połączonych ze sobą domów, które ciągnęły się długim rzędem wzdłuż całej
ulicy. Pewnego ranka bawiła się w ogrodzie na tyłach swojego domu, gdy znad muru sąsiedniego ogrodu
wyjrzała twarz jakiegoś chłopca. Zaskoczyło to Połę, bo w tamtym domu nigdy nie było dzieci; mieszkał w nim
tylko pan Ketterley, stary kawaler, ze swoją siostrą, starą panną. Patrzyła więc ze zdumieniem na twarz
chłopca, która w dodatku była niezwykłe brudna, tak brudna, że nie byłaby wcale brudniejsza, gdyby ów
chłopiec umazał sobie ręce w ziemi, potem się rozpłakał, a potem długo wycierał łzy rękami. Prawdę mówiąc,
to właśnie przed chwilą robił.
— Cześć! — powiedziała Pola.
— Cześć! — odpowiedział chłopiec. —Jak masz na imię?
— Pola. A ty?
— Digory — odrzekł chłopiec.
— Ojej! Jakie śmieszne imię! — zawołała Pola. — Twoje jest jeszcze bardziej śmieszne.
— O, na pewno nie! — zaperzyła się Pola. — A właśnie że tak — upierał się Digory.
— W każdym razie JA na pewno MYJĘ twarz — powiedziała Pola. — Bardzo by ci się to przydało, zwłaszcza
że... — i urwała. Chciała powiedzieć „że na pewno przedtem ryczałeś”, ale w porę pomyślała, że nie byłoby to
ładnie z jej strony.
— No dobra, więc płakałem — powiedział Digory podniesionym głosem jak ktoś tak nieszczęśliwy, że jest mu
już wszystko jedno. — Mogę się założyć, że ty byś też ryczała, gdybyś mieszkała na wsi, miała kucyka i ogród
nad rzeką i gdyby ci potem kazano żyć w takiej ohydnej dziurze...
— Londyn nie jest żadną dziurą — oburzyła się Pola. Ale chłopiec, zbyt przejęty swoimi nieszczęściami, nie
zwrócił na to uwagi i ciągnął dalej:
— ...i gdyby twój ojciec był daleko, w Indiach... i gdybyś musiała mieszkać z ciotką i wujem, który jest
stuknięty... a wszystko dlatego, że twoja matka wymaga stałej opieki, bo jest chora i chyba... chyba umrze... —
Wyrzucił to z siebie i wykrzywił się jak ktoś, kto próbuje powstrzymać łzy.
— Przepraszam cię, nie wiedziałam. Okropnie mi przykro — powiedziała cicho Pola. A ponieważ zapadło
milczenie i nie wiedziała, co powiedzieć, a także by zwrócić uwagę Digory'ego na coś mniej ponurego,
zapytała: — Czy pan Ketterley naprawdę zwariował?
— Albo zwariował, albo jest w tym wszystkim jakaś tajemnica. Na najwyższym piętrze ma swój gabinet i
ciotka Letycja wciąż mi przypomina, żebym się nie ważył tam chodzić. Już to wydaje się trochę podejrzane, no
nie? Ale na tym nie koniec. Gdy tylko wuj próbuje coś do mnie powiedzieć przy stole — nigdy nawet nie
próbuje odezwać się do NIEJ — ona zawsze go ucisza. „Nie zawracaj chłopcu głowy, Andrzeju”, mówi, albo:
„Jestem pewna, że Digory wcale nie ma ochoty TEGO słuchać”, albo: „Digory, może byś tak wyszedł i
pobawił się w ogrodzie?”
— Ale o czym właściwie chce ci powiedzieć?
— Nie mam pojęcia. Nigdy nie zdąży powiedzieć tyle, żebym się zorientował, o co mu chodzi. Ale jest jeszcze
coś. Pewnej nocy, a prawdę mówiąc, zeszłej nocy, szedłem do swojej sypialni i właśnie mijałem schody na
poddasze, gdy usłyszałem stamtąd jakieś wycie. Jestem tego pewny.
— Może on tam trzyma pod kluczem swoją żonę, która też jest szalona?
— No właśnie, też o tym pomyślałem.
— Albo może fałszuje pieniądze?
— Albo może był kiedyś piratem, jak ten tajemniczy gość z początku
Wyspy Skarbów,
i ukrywa się przed
swoimi kompanami...
— No wiesz, to okropnie ciekawe! — zawołała Pola. — Nie wiedziałam, że twój dom jest tak ciekawym
miejscem.
— Możesz uważać, że to ciekawe, ale nie bardzo by ci się podobało, gdybyś musiała tam sypiać. Na przykład
budzisz się w nocy i słyszysz kroki wuja Andrzeja, skradającego się korytarzem do twojej sypialni. Niezbyt
przyjemne, prawda? On ma takie straszne oczy.
W ten właśnie sposób Pola i Digory poznali się i zaprzyjaźnili, a ponieważ letnie wakacje akurat się zaczynały i
żadne z nich nie wyjeżdżało w tym roku nad morze, spotykali się odtąd prawie codziennie.
Początek ich wspólnych przygód wiąże się ściśle z tym, że to lato było jednym z najbardziej mokrych i
chłodnych, jakie pamiętali. Taka pogoda zmusza do siedzenia w domu, a siedzenie w domu sprzyja odkrywaniu
i poznawaniu jego zakamarków. Ileż odkryć można zrobić, wędrując z kawałkiem świecy po wielkim, starym
domu, a właściwie — po domach. Pola odkryła bowiem już wcześniej w klatce schodowej na strychu swego
domu małe drzwi, za nimi zbiornik na wodę, a za nim ciemne miejsce, do którego można było się wcisnąć. To
ciemne miejsce przypominało długi tunel z prostopadłą, ceglaną ścianą po jednej stronie i ukośnie opadającym
dachem domu po drugiej. Między dachówkami były od czasu do czasu szczeliny, przez które sączyło się
dzienne światło. Tunel nie miał podłogi z desek; chodziło się po drewnianych krokwiach, rozdzielonych tylko
cienką warstwą tynku. Gdyby się na niej przypadkiem stanęło, można by wpaść przez sufit do pokoju
położonego niżej. Na początku tunelu, tuż za zbiornikiem, Pola urządziła sobie Jaskinię Przemytników. Z
kawałków starych skrzyń i połamanych kuchennych taboretów zrobiła coś w rodzaju podłogi. Trzymała tutaj
żelazną kasetkę z różnymi skarbami i powieść, którą pisała, miała tam też zwykle kilka jabłek. Było to
wymarzone miejsce, by w spokoju wypić sobie butelkę imbirowego piwa. Puste butelki jeszcze bardziej
upodabniały je do prawdziwej jaskini przemytników.
Digory'emu Jaskinia bardzo się podobała. Pola nie pokazała mu swojej powieści, ale chłopca i tak bardziej
zainteresowały dalsze odkrycia.
— Słuchaj, Polu, jak daleko biegnie ten tunel? Chodzi mi o to, czy kończy się tam, gdzie twój dom?
— Nie. Ta ściana nie wychodzi na dach. Ciągnie się dalej. Nie mam pojęcia dokąd.
— A więc może się ciągnąć przez cały rząd domów.
— Na pewno. Ale... słuchaj, Digory, coś mi wpadło do głowy.
— Co?
— Przecież w ten sposób możemy dostać się do innych domów!
— Tak, żeby nas złapali i wzięli za złodziei. Dziękuję, to nie dla mnie.
— Nie bądź taki przemądrzały. Myślałam o tym domu za waszym.
— No i co myślałaś?
— Och, głupiś, przecież to pusty dom. Tata mówi, że zawsze stał pusty, odkąd tu mieszkamy.
— Chyba powinniśmy go zwiedzić — rzekł Digory. Był o wiele bardziej podniecony, niż na to wskazywał ton
jego głosu. Bo oczywiście myślał — tak jak i wy byście pomyśleli — o wszystkich możliwych przyczynach,
dla których dom mógł stać pusty przez tak długi czas. O tym samym myślała Pola. Żadne z nich nie
wypowiedziało słowa „duchy”. Oboje jednak czuli, że jeśli już się raz coś zaproponowało, to byłoby głupio
tego nie zrobić.
— No to co, idziemy tam zaraz? — zapytał Digory.
— Dobrze — zgodziła się Pola.
— Nie musisz, jeśli nie masz ochoty — dodał Digory.
— Jeśli ty się nie boisz, to i ja nie.
— Musimy tylko się zastanowić, po czym poznamy, że jesteśmy już w tamtym domu.
Postanowili wyjść na klatkę schodową poddasza i zmierzyć ją krokami tak długimi, jak odległość między jedną
krokwią a drugą. To dałoby im pojęcie, ile krokwi przypada na jedno pomieszczenie poddasza. Do tego trzeba
dodać ze cztery krokwie na korytarz między dwoma poddaszami w domu Poli i tę samą liczbę na drugie
pomieszczenie, w którym była sypialnia służącej. W ten sposób mieliby długość całego domu. Podwojenie tej
odległości doprowadzi ich do końca domu Digory'ego. Jeśli będą tam jakieś drzwi, to znaczy, że prowadzą na
poddasze pustego domu.
— Chociaż wcale nie byłbym taki pewien, że jest naprawdę pusty — powiedział Digory.
— Dlaczego?
— Założę się, że ktoś tam potajemnie mieszka, ktoś, kto wychodzi tylko w nocy, z latarnią. Nie zdziwiłbym się,
gdybyśmy odkryli bandę gotowych na wszystko złoczyńców i dostali za to nagrodę. Przecież to niemożliwe, by
dom stał pusty przez te wszystkie lata i żeby nie było w tym jakiejś tajemnicy.
— Ojciec mówił, że tam nawala kanalizacja — powiedziała Pola.
— Aha! Dorośli zawsze wyjaśniają wszystkie zagadki w bardzo nudny sposób.
Rozmawiali teraz w świetle dziennym, wpadającym przez okienko w klatce schodowej poddasza, a nie przy
świetle migocącej świecy w Jaskini Przemytników, więc wydawało im się o wiele mniej prawdopodobne, by w
pustym domu straszyło.
Kiedy wymierzyli klatkę poddasza, musieli wziąć ołówek i dokonać obliczeń. Liczyli kilka razy, bo wyniki z
początku wychodziły różne, a kiedy się wreszcie zgodziły, nie mieli wcale pewności, że uzyskali właściwą
odległość. Spieszno im było rozpocząć odkrywczą wyprawę.
— Musimy być cicho — powiedziała Pola, gdy wcisnęli się w czarną dziurę za zbiornikiem na wodę. W Jaskini
miała spory zapas świec, więc uznali, że podczas tak ważnej wyprawy każde powinno mieć swoją.
Tunel był ciemny i pełen kurzu unoszonego raz po raz powiewami przeciągu. Stąpali ostrożnie po krokwiach,
odzywając się do siebie szeptem tylko wtedy, gdy któreś zauważało: „Jesteśmy teraz naprzeciw WASZEGO
poddasza” albo: „Musimy być w połowie NASZEGO domu”. Płomyki świec migotały, ale nie zgasły ani razu;
udało im się więc przejść sporą odległość bez potknięcia. W końcu doszli do niewielkich drzwi w ceglanej
ścianie po prawej stronie. W drzwiach nie było, oczywiście, żadnej klamki, bo zostały zrobione po to, aby przez
nie wchodzić do tunelu, a nie wychodzić. Na zewnątrz wystawał jednak język zasuwki (jakie bywają od
wewnątrz w drzwiach starych szaf), którą na pewno dałoby się otworzyć, gdyby się bardzo chciało.
— Mam otworzyć? — zapytał Digory.
— Jeśli ty się nie boisz, to i ja nie — odpowiedziała Pola, używając tych samych słów co poprzednio. Oboje
czuli, że sytuacja staje się coraz bardziej poważna, ale żadne nie miało zamiaru się wycofać. Digory przesunął z
pewnym trudem język zasuwki. Drzwi się otworzyły i oślepił ich blask dziennego światła. Ku ich zaskoczeniu
pomieszczenie, na które patrzyli, nie było wcale opuszczonym poddaszem, lecz umeblowanym pokojem. Na
szczęście nikogo w nim nie było. Panowała głęboka cisza. Ciekawość Poli wzięła górę nad strachem.
Zdmuchnęła świecę i weszła na palcach do dziwnego pokoju.
Wnętrze miało kształt poddasza (z pochyłym sufitem i nierównymi ścianami). Zawalone książkami półki
zajmowały całe ściany. Na kominku płonął ogień (jak pamiętacie, było to bardzo deszczowe i chłodne lato), a
przed kominkiem stał wysoki fotel zwrócony do Poli tyłem. Między fotelem a nią stał wielki stół, zajmujący
cały środek pokoju, a na nim mnóstwo najróżniejszych przedmiotów: stosy zwykłych, drukowanych książek,
grube księgi do pisania w twardych oprawach, kałamarze, pióra, kawałki wosku do pieczętowania, a nawet
mikroskop. Ale uwagę Poli zwróciła przede wszystkim drewniana, jasnoczerwona tacka, na której leżało kilka
błyszczących obrączek. Leżały parami: żółta i zielona razem, potem wolna przestrzeń i znowu obrączka żółta i
zielona. Miały rozmiar zwykłych obrączek, ale tak błyszczały, że od razu przyciągały wzrok. Były to
najcudowniejsze błyszczące małe rzeczy, jakie można sobie wyobrazić. Gdyby Pola miała o kilka lat mniej, na
pewno z chęcią wsadziłaby sobie jedną do ust.
W pokoju panowała taka cisza, że Pola od samego początku słyszała tykanie zegara. A jednak, gdy postała
chwilę nieruchomo, odkryła, że cisza nie jest całkowita, usłyszała słaby — bardzo, bardzo słaby — dźwięk
przypominający buczenie. Gdyby w tych czasach wynaleziono już odkurzacze, Pola pomyślałaby, że gdzieś
daleko pracuje odkurzacz, gdzieś bardzo daleko, kilka pięter niżej. Prawdę mówiąc, ten dźwięk był nieco przy-
jemniejszy niż buczenie odkurzacza — bardziej melodyjny — lecz tak słaby, że ledwo się go słyszało.
— W porządku, nikogo tu nie ma — powiedziała przez ramię do Digory'ego. Chłopiec wszedł do środka i
stanął obok niej, mrugając oczami. Był okropnie brudny. Zresztą Pola nie wyglądała teraz wcale lepiej.
— To mi się nie podoba — powiedział. — To wcale nie jest ten pusty dom. Lepiej zwiewajmy, zanim ktoś
przyjdzie.
— Co to może być? — zapytała Pola, wskazując na kolorowe obrączki.
— Och, daj spokój! Im wcześniej...
Ale nie wypowiedział swej myśli do końca, bo naraz coś się wydarzyło. Stojący przed kominkiem fotel z
wysokim oparciem nagle się poruszył i powstał z niego — jak w pantomimie demon z dziury w podłodze sceny
— przerażający kształt dorosłego mężczyzny. Był to wuj Andrzej we własnej osobie. Digory miał rację: nie
znajdowali się wcale w opuszczonym domu, lecz w jego domu, w zakazanym gabinecie wuja! Dzieci krzyknęły
„O-o-och!” i zrozumiały straszną pomyłkę. Dopiero teraz do nich dotarło, że nie przeszły jeszcze obliczonej
liczby krokwi.
Wuj Andrzej był bardzo wysoki i bardzo chudy. Miał gładko ogoloną twarz z ostro zakończonym nosem i
jasnymi, błyszczącymi oczami. Na głowie kłębiła mu się wielka czupryna siwych włosów.
Digory zaniemówił, bo wuj Andrzej wyglądał tysiąc razy bardziej niepokojąco niż kiedykolwiek przedtem.
Pola nie była jeszcze tak przestraszona, ale trwało to krótko. Bo oto wuj Andrzej bez wahania podszedł do
drzwi i przekręcił klucz w zamku. Potem odwrócił się i popatrzył na dzieci płonącymi niezdrowo oczami, i
uśmiechnął się, pokazując wszystkie zęby.
— Wspaniale! — powiedział. — Wreszcie moja głupia siostra nie będzie nam mogła przeszkadzać!
Takiego zachowania trudno się było spodziewać po dorosłym. Pola poczuła, że serce podchodzi jej do gardła, i
razem z Digorym zaczęła się powoli cofać ku małym drzwiom, przez które tutaj weszli. Ale wuj Andrzej był
szybszy. Pobiegł do drzwiczek, zamknął je i stanął przed nimi, zacierając ręce, a potem wyciągał sobie każdy
palec z głośnym trzaskiem. A miał bardzo długie i bardzo białe palce.
— Jestem zachwycony, widząc was tutaj — powiedział. — Dwoje dzieci? To jest właśnie to, czego mi
brakowało.
— Niech pan będzie tak dobry i wypuści nas, panie Ketterley — odezwała się Pola. — Zbliża się pora obiadu i
muszę wrócić do domu.
— Jeszcze nie teraz, moja droga — odpowiedział wuj Andrzej. — To za wielka okazja, by z niej nie
skorzystać. Potrzebnych mi było dwoje dzieci. Przeprowadzam właśnie niezwykle doniosły eksperyment.
Próbowałem już na śwince morskiej i wszystko wskazuje, że to działa. Ale świnka morska nie potrafi mówić.
Nie można też jej wytłumaczyć, jak się stamtąd wraca.
— Posłuchaj, wuju — rzekł Digory — naprawdę jest pora obiadu i będą nas za chwilę szukać. Musisz nas
wypuścić.
— Muszę? — zapytał wuj Andrzej.
Digory i Pola popatrzyli na siebie. Bali się odezwać, ale ich spojrzenia wyrażały: „Czy to nie okropne?” i
„Musimy go jakoś udobruchać”.
— Jeżeli pan nas teraz wypuści — powiedziała wreszcie Pola — to możemy wrócić po obiedzie.
— Tak? A skąd mogę mieć pewność, że wrócicie? — spytał wuj Andrzej z chytrym uśmiechem. Ale po chwili
jakby zmienił zdanie. — No cóż, skoro naprawdę musicie iść, to chyba nie będę was zatrzymywał. Trudno
oczekiwać, by takim młodym ludziom jak wy sprawiała przyjemność rozmowa z takim starym niedołęgą jak ja.
— Westchnął i ciągnął dalej: — Nie macie pojęcia, jak bardzo czuję się czasami samotny. Ale nie ma o czym
mówić. Idźcie na obiad. Chciałbym wam tylko coś dać, zanim pójdziecie. Nie co dzień zdarza mi się widzieć
dziewczynki w tej mojej zatęchłej dziurze, a zwłaszcza, jeśli wolno mi tak powiedzieć, takie urocze młode
damy jak ty.
Pola pomyślała, że może wuj Andrzej nie jest tak zwariowany, jak im się wydawało.
— Czy chciałabyś mieć pierścionek, moja kochana? — zapytał wuj.
— Ma pan na myśli jeden z tych żółtych lub zielonych? Są cudowne!
— Nie, zielonego ci dać nie mogę. Ale będę zachwycony, jeśli przyjmiesz żółty. Ze szczerego serca. Możesz
sobie jeden przymierzyć.
Pola przestała się już zupełnie bać i nabrała pewności, że ten miły starszy pan wcale nie jest szaleńcem, zresztą
w błyszczących obrączkach było coś naprawdę dziwnie pociągającego. Podskoczyła do stołu i nachyliła się nad
tacką.
— Ojej! — zawołała. — To dziwne buczenie jest tutaj głośniejsze! Zupełnie jakby się wydobywało z tych
obrączek.
— Cóż za zabawny pomysł! — zaśmiał się wuj Andrzej. Zabrzmiało to bardzo naturalnie, ale Digory zdążył
dostrzec niecierpliwy, pożądliwy wyraz jego twarzy.
— Pola! Nie bądź głupia! — zawołał. — Nie dotykaj tego!
Ale było już za późno. Zanim skończył, ręka Poli sięgnęła do tacki, by dotknąć jednej z obrączek. I w tej samej
chwili, bez żadnego błysku, hałasu lub jakiegokolwiek innego ostrzeżenia, Pola znikła. Digory i jego wuj byli
sami w pokoju.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]