Le Guin Ursula K - Zdrady, fantastyka(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Autor: Ursula K. Le Guin
Tytul: Zdrady
(Betrayls)
Z "NF" 1/97
Na planecie O nie było wojny od pięciu tysięcy lat,
przeczytała, a na Gethen nigdy nie było wojny. Przerwała
lekturę, by pozwolić oczom odpocząć i dlatego, że usiłowała
nauczyć się czytać powoli, a nie połykać słowa tak, jak
Tikuli połykał jedzenie. Słowa "nigdy nie było wojny"
jaśniały w jej umyśle na tle nieskończonego, ciemnego,
miękkiego niedowierzania. Jak wyglądałby świat bez wojny?
Byłby to świat rzeczywisty. Pokój był prawdziwym życiem,
życiem pracy, nauki oraz wychowywania dzieci ku pracy i
nauce. Wojna, która pożerała pracę, naukę i dzieci,
stanowiła zaprzeczenie rzeczywistości. Jednak mój lud
potrafi jedynie zaprzeczać, pomyślała. Zrodzeni w mrocznym
cieniu nadużywanej władzy, ustanawiamy pokój poza światem,
nieosiągalne światło przewodnie. Umiemy tylko walczyć.
Jedyny pokój, jaki jeden z nas potrafi zaprowadzić w naszym
życiu, jest zaprzeczeniem tego, że wojna trwa, jest cieniem
cienia, podwojonym niedowierzaniem.
Kiedy cienie chmur przesunęły się po bagnach i stronicy
książki otwartej na jej kolanach, westchnęła, zamknęła oczy
i pomyślała: Jestem kłamczuchą. Potem otworzyła oczy i
czytała dalej o innych odległych światach.
Śpiący Tikuli zwinął się w kłębek w słabym świetle
słońca, westchnął, jak gdyby ją naśladował i podrapał się w
miejscu, gdzie gryzła go pchła. Gubu polował w trzcinach;
nie widziała go, ale od czasu do czasu kita trzciny
dygotała, a raz samica błotniaka wzbiła się w górę, gdacząc
z oburzeniem.
Pochłonięta opisem dziwacznych stosunków społecznych Ithsh,
dopiero wtedy zauważyła Wadę, gdy otwierał bramę.
- Och, już jesteś - powiedziała zaskoczona i poczuła się nie
przygotowana, nieporadna i stara, jak zwykle w obecności
młodych ludzi. Kiedy była sama, czuła się stara tylko w
chwilach przemęczenia lub w chorobie. Możliwe, że życie w
samotności mimo wszystko jej odpowiadało.
- Wejdź - powiedziała, wstała, opuściła książkę,
podniosła ją, po czym sięgnęła dłonią do węzła włosów. -
Wezmę tylko torbę i już znikam.
- Nie ma pośpiechu - powiedział cicho młody człowiek. - Eyid
przyjdzie dopiero za jakiś czas.
Jakie to miłe: mówisz mi, że nie muszę się spieszyć, by
wyjść z własnego domu, pomyślała Yoss, ale nic nie
powiedziała, godząc się na nieznośny, uroczy egoizm młodych.
Wróciła do domu po torbę na zakupy, poprawiła włosy,
przewiązała je chustką i wyszła na małą odkrytą werandę.
Wada, który zdążył usiąść na krześle, zerwał się na równe
nogi. Był nieśmiałym chłopcem i według niej łagodniejszym z
dwojga kochanków.
- Baw się dobrze - powiedziała z uśmiechem, wiedząc, że
wprawia go w zakłopotanie. - Wrócę za parę godzin, przed
zachodem słońca. - Minęła bramę i ruszyła drogą,
którą przyszedł Wada, ku drewnianej grobli, wijącej się
przez bagna w stronę wsi.
Wiedziała, że nie spotka po drodze Eyid. Dziewczyna miała
nadejść jedną ze ścieżek od północy; wyszła ze wsi w innym
momencie i w innym kierunku niż Wada, by nikt nie
zauważył, że dwoje młodych ludzi co tydzień znika na kilka
godzin w tym samym czasie. Od trzech lat byli w
sobie szaleńczo zakochani i już dawno zamieszkaliby razem, gdyby
ojciec Wady i brat ojca Eyid nie pokłócili się o kawałek
przydzielanej przez Korporację ziemi. Doprowadziło to do
waśni pomiędzy rodzinami, która jak dotąd nie skończyła
się rozlewem krwi, ale wykluczała małżeństwo z miłości.
Ziemia była cenna, a obie rodziny, mimo ubóstwa, aspirowały
do przywództwa we wsi. Nic nie mogło pogodzić
zwaśnionych stron. Cała wieś włączyła się w spór. Eyid i
Wada nie mieli dokąd pójść, nie posiadali zawodu, który
pozwoliłby im utrzymać się w mieście, ani krewnych w innej
wiosce, gdzie przyjęto by ich pod dach. Ich namiętność
ugrzęzła w nienawiści starszych. Przed rokiem Yoss natknęła
się na nich, kiedy leżeli objęci na zimnej ziemi na
mokradłach - wpadła na nich tak, jak kiedyś wpadła na parę
młodych jelonków, które zastygły w bezruchu na trawiastym
legowisku, gdzie zostawiła ich łania. Ta para była równie
przestraszona, piękna i bezbronna jak jelonki. Tak pokornie
prosili ją, żeby "nikomu nie powiedziała"; cóż miała zrobić?
Drżąc z zimna, tulili się do siebie jak dzieci; gołe nogi
Eyid oblepiało błoto.
- Chodźcie do mnie - nakazała surowo. - Na miłość boską!
- Ruszyła, a oni nieśmiało podążyli za nią. - Wrócę mniej
więcej za godzinę - powiedziała, wprowadziwszy ich do pokoju
z alkową tuż obok komina. - Nie nanieście błota!
Za tym pierwszym razem krążyła wokół domu na wypadek, gdyby
ktoś ich szukał. Teraz najczęściej szła do wsi, podczas gdy
"jelonki" przeżywały w jej domu godzinę słodyczy.
Byli zbyt tępi, by podziękować jej w jakikolwiek sposób.
Wada, zbieracz torfu, mógłby dostarczyć jej opału nie
ryzykując, że ktokolwiek nabierze podejrzeń, ale nigdy nie
podarowali jej nawet kwiatka, chociaż zawsze zostawiali
łóżko schludnie pościelone. Możliwe, że nie czuli
szczególnej wdzięczności. Bo niby dlaczego? Dawała im tylko
to, co im się należało: łóżko, godzinę przyjemności, chwilę
spokoju. Nie było ich winą ani jej zasługą, że nikt inny
nie chciał im tego dać.
Tego dnia miała załatwić sprawunki w sklepie ze
słodyczami należącym do wuja Eyid. Kiedy przed dwoma laty
przybyła do wsi, ślubowała, że ograniczy się do jednej miski
nie przyprawionej kaszy i łyku czystej wody, ale bardzo
szybko pożegnała się z tym postanowieniem. Od kaszy dostała
biegunki, a woda z bagien nie nadawała się do picia. Jadła
wszystkie świeże jarzyny, jakie mogła kupić lub wyhodować,
piła wino, butelkowaną wodę lub soki owocowe z miasta i
przechowywała duży zapas słodyczy - suszonych owoców,
rodzynek, tafelek cukrowych, a nawet ciastek, wypiekanych
przez matkę i ciotki Eyid, grubych krążków z wyciśniętą na
wierzchu masą orzechową, tłustych, pozbawionych smaku, ale
dziwnie sycących. Kupiła całą torbę tych ciastek, okrągłą
tafelkę brązowego cukru, po czym zaczęła plotkować z
ciotkami, śniadymi, drobnymi kobietami o rozbieganych
oczach, które zeszłej nocy były na stypie po starym Uadzie i
chciały o tym opowiedzieć.
- Ci ludzie... - słowa te odnosiły się do rodziny Wady, a
towarzyszyło im znaczące spojrzenie, wzruszenie ramion i
szyderczy uśmiech - jak zwykle dali popis. Upili się,
wywołali bójkę, przechwalali się, a na koniec obrzygali całe
mieszkanie. Chciwe, bezczelne łachmyty.
Kiedy Yoss stanęła przy stoisku, żeby kupić gazetę (kolejne
ślubowanie złamane dawno temu; zamierzała czytać tylko
"Arkamye" i uczyć się go na pamięć), spotkała matkę Wady i
usłyszała, jak "ci ludzie", rodzina Eyid, przechwalali się,
wywołali bójkę i obrzygali całe mieszkanie na stypie zeszłej
nocy. Yoss nie ograniczyła się do słuchania, ale dopytywała
się o szczegóły, wyciągała z matki Wady co się dało i
nie posiadała się z radości.
Jakaż ja byłam głupia, myślała, powoli ruszając po grobli w
drogę powrotną do domu, jakaż byłam głupia myśląc, że
kiedykolwiek zdołam pić wodę i milczeć! Nigdy, przenigdy nie
zdołam się odczepić. Nigdy nie będę wolna, nigdy nie zasłużę
na wolność. Nawet starość nie zmusi mnie do tego, żebym
się zmieniła. Nawet strata Safnan.
Stali na wprost Pięciu Armii. Wznosząc w górę miecz, Enar
rzekł do Kamye: O Panie, trzymam w dłoniach twoją śmierć! Na
co Kamye odparł: Bracie, trzymasz swoją własną śmierć.
Tak czy inaczej, znała te strofy. Wszyscy je znali. Enar
opuścił miecz, ponieważ był bohaterem, świętym i młodszym
bratem Pana. Ja jednak nie zdołam wypuścić z dłoni mojej
śmierci; będę ją hołubić, nienawidzić, jeść ją, pić,
wsłuchiwać się w nią, zaproszę ją do łóżka, będę ją
opłakiwać, wszystko, byle tylko jej nie wypuścić.
Wyrwała się z zamyślenia i zapatrzyła w popołudnie na
bagnach: w bezchmurne, przesłonięte mgiełką niebo,
odbijające się w odległym, krętym kanale, w złoto słońca na
brunatnych trzcinach. Wiał łagodny wiatr zachodni. Doskonały
dzień. Piękno świata, piękno świata! Miecz w mojej dłoni
zwrócony przeciwko mnie. Czemu, o Panie, sprawiasz, że
piękno nas zabija?
Z wysiłkiem ruszyła w dalszą drogę, mocniej naciągając
chustkę na głowę szybkim, niezadowolonym szarpnięciem. Idąc
w tym tempie, wkrótce upodobni się do Abberkama,
wędrującego po bagnach i wznoszącego głośne okrzyki.
I nagle spostrzegła go; przywołała go myślami: skradał się
jak to on, jak gdyby nie dostrzegał niczego poza
własnymi myślami, tłukł wielkim kosturem o drogę, jakby
zabijał węża. Długie siwe włosy spadały mu na twarz. Nie
krzyczał - krzyczał tylko nocą, a ostatnio nawet nie za dużo
- ale za to mówił; widziała, jak porusza ustami. Nagle
spostrzegł ją, zacisnął usta i zamknął się w sobie niczym
czujne dzikie zwierzę. Zbliżyli się ku sobie wąską
ścieżką na grobli, jedyne postaci na tym pustkowiu trzcin,
błota, wody i wiatru.
- Dobry wieczór, wodzu Abberkamie - powiedziała Yoss, kiedy
dzieliło ich zaledwie kilka kroków. Ależ potężnym był
mężczyzną; nigdy nie przestało jej zdumiewać, jaki był
wysoki, barczysty i masywny. Śniadą skórę miał wciąż gładką
jak u młodzieńca, ale głowę trzymał nisko pochyloną, a włosy
miał siwe i zmierzwione. Wielki, haczykowaty nos i te
nieufne, niewidzące oczy. Wymamrotał jakieś słowa powitania,
ledwo zwalniając kroku.
Yoss była tego dnia w psotnym nastroju; znudziły ją
własne myśli, smutki i niedociągnięcia. Zatrzymała się tak,
że musiał albo stanąć, albo na nią wpaść.
- Czy byłeś na stypie zeszłej nocy? - zapytała.
Spojrzał na nią z góry; czuła, jak koncentruje wzrok na
jej osobie albo jakimś jej fragmencie, aż wreszcie spytał:
- Na stypie?
- Wczoraj w nocy pochowali starego Uada. Wszyscy mężczyźni
się popili i to cud, że nie wybuchła wojna rodowa.
- Wojna rodowa? - powtórzył głębokim basem.
Możliwe, że nie potrafił się już skupić, ale Yoss czuła
potrzebę, by do niego dotrzeć.
- Między Dewisami a Kamannerami. Kłócą się o tę orną wyspę
na północ od wsi. Tych dwoje biednych dzieci chce być razem,
a ich ojcowie grożą, że je zabiją, jeśli tylko na siebie
spojrzą. Cóż za idiotyzm! Dlaczego nie podzielą wyspy i nie
pozwolą dzieciom się pobrać, żeby ich dzieci mogły objąć
wyspę w posiadanie? Myślę, że wkrótce dojdzie do rozlewu
krwi.
- Do rozlewu krwi - ponownie powtórzył wódz jak przygłup, a
potem dodał powoli tym swoim donośnym, głębokim głosem,
który słyszała w nocy, zawodzący w agonii na bagnach: - Ci
ludzie to sklepikarze. Mają dusze posiadaczy. Oni nie
uciekną się do zabijania, ale za nic w świecie się nie
podzielą. Jeśli w grę wchodzi własność, nie popuszczą.
Nigdy.
Ponownie ujrzała wzniesiony miecz.
- Ach - westchnęła i wzdrygnęła się. - A zatem dzieci muszą
poczekać... aż starzy wymrą...
- Za późno. - Jego oczy spotkały się na krótką chwilę z
oczami Yoss; potem odgarnął niecierpliwie włosy, warknął
jakieś słowa pożegnania i ruszył dalej tak gwałtownie, że
niemal skuliła się, by go przepuścić. Oto, jak chodzi
wódz, myślała z goryczą, ruszając dalej. Idzie zamaszystym
krokiem, zagarnia przestrzeń, mocno tupie w ziemię. A tak
chodzi stara kobieta: drobi, drobi nogami.
Usłyszała dziwny odgłos za plecami - strzały, pomyślała,
ponieważ miejskie nawyki wchodzą w krew - i odwróciła się
gwałtownie. Abberkam stanął i zaniósł się kaszlem; jego
potężna postać uginała się pod nawałą spazmów, które niemal
zwalały go z nóg. Yoss znała ten rodzaj kaszlu. Podobno
Ekumeni mieli na niego lekarstwo, ale opuściła miasto, zanim
nadeszło. Zbliżyła się do Abberkama, a kiedy paroksyzmy
minęły, a on nadal stał, zadyszany, z twarzą bladą jak
płótno, powiedziała:
- To berlot. Wychodzisz z niego czy właśnie zachorowałeś?
Potrząsnął głową.
Yoss czekała.
Czekając myślała: co mnie obchodzi, czy on jest chory, czy
nie? Czy jego to obchodzi? Przyszedł tu po to, by umrzeć.
Zeszłej zimy słyszałam, jak zawodzi na bagnach. Zawodził w
agonii, zżerany przez wstyd, jak człowiek chory na raka,
którego choroba strawiła doszczętnie, a który mimo to nie
może umrzeć.
- Nic mi nie będzie - wychrypiał gniewnie, pragnąc jedynie,
żeby zostawiła go w spokoju, a Yoss skinęła głową i odeszła.
Niech umrze. Jak mógłby chcieć żyć, wiedząc, że stracił
władzę i honor, wiedząc, co zrobił? Okłamał, zdradził swoich
zwolenników, sprzeniewierzył się. Polityk doskonały. Wielki
wódz Abberkam, bohater ruchu wyzwoleńczego, przywódca Partii
Światowej, który zniszczył tę partię własną chciwością
i szaleństwem.
Jeden jedyny raz obejrzała się za siebie. Szedł bardzo
wolno albo stanął, nie była pewna. Yoss ruszyła dalej,
skręciła w prawo na rozwidleniu i zeszła na ścieżkę
prowadzącą do jej domku.
Trzysta lat temu na miejscu tych mokradeł rozpościerała się
żyzna dolina, jedna z pierwszych, które zostały nawodnione i
oddane pod uprawę przez Korporację Rolniczo-Plantatorską,
kiedy sprowadziła niewolników z Werel do Kolonii Yeowe.
Dolinę zbyt dobrze nawodniono i zbyt dobrze uprawiono;
nawozy chemiczne i sole mineralne nagromadziły się w glebie
w takim stopniu, że w końcu nic już nie
rosło, a Posiadacze przenieśli się, by czerpać zyski gdzie
indziej. Brzegi kanałów nawadniających osunęły się tu i tam,
a wody rzeki wylały, gromadząc się w jeziorka, wijąc się
meandrami, powoli wypłukując ziemię do czysta. Trzciny rosły
i rosły, mile trzcin, chylących się nieco pod naporem
wiatru, pod cieniami chmur i skrzydłami długonogich ptaków.
Gdzieniegdzie na wysepce kamienistej ziemi pozostało kilku
rolników dzierżawiących pola za połowę plonu,
bezużytecznych ludzi na bezużytecznej ziemi. Wolność
spustoszenia. Na całej połaci mokradeł pozostały opuszczone
domy.
Zgodnie z zaleceniem religii, ludzie z Werel i Yeowe w
miarę jak się starzeli, zapadali w milczenie; kiedy ich
dzieci podrastały, kiedy wypełnili obowiązki gospodarzy i
obywateli, kiedy ich ciała słabły, a dusze rosły w siłę,
porzucali dotychczasowe życie i z pustymi rękami odchodzili
szukając odosobnienia. Nawet na plantacjach panowie zwracali
wolność starym niewolnikom. Tu, na północy, wyzwoleńcy z
miast wyruszali na mokradła i wiedli żywot w opuszczonych
domach. Teraz, po Wyzwoleniu, przybywały nawet kobiety.
Niektóre z domów były zrujnowane i każdy z twórców duszy
mógł sobie rościć do nich prawa. Większość zabudowań, jak
kryta gontem chata Yoss, stanowiła własność wieśniaków,
którzy utrzymywali je i oddawali pustelnikom za darmo na
zasadzie powinności religijnej. Yoss sprawiała przyjemność
myśl, że była źródłem duchowego wzbogacenia dla właściciela
chaty, chciwego człowieka, którego pozostałe rachunki z
Przeznaczeniem składały się chyba wyłącznie z długów. Yoss
lubiła się czuć pożyteczna. Uważała to za kolejną oznakę
swojej niemożności zaniechania świata, do czego wzywał ją
Pan Kamye. "Nie jesteś już pożyteczna", powiedział jej na
... [ Pobierz całość w formacie PDF ]