Lackey Mercedes 13 - Zwiastun burzy, Książki

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Cesarz Charliss siedział na tronie nieco zgarbiony - ale nie pod widocznym na jego twarzy ciężarem lat ani też niewidocz­nym ciężarem władzy. Nie miał na głowie Wilczej Korony, nie włożył szat ceremonialnych - leżały nieopodal, na marmurowym stoliku, spływając na podłogę zwojami purpurowego aksa­mitu, tak ciężkiego, że na ramionach króla drapowało je dwóch młodych mężczyzn. Na wierzchu spoczywała Wilcza Korona. Niech zwykli królowie chełpią się złotymi insygniami władzy; cesarz miał opaskę z grubego srebra, wysadzaną trzynastoma żółtymi kamieniami. Dopiero z bliska widać było, że na koronie wyryto dwanaście wilków o oczach z diamentów. Jedenaście z nich zwracało się bokiem do patrzącego - pięć z lewej, sześć z prawej; dwunasty, przywódca, patrzył wprost na stojących przed cesarzem. Jego oczy jarzyły się złotawym blaskiem, podob­nie jak oczy władcy. Przeciętni monarchowie zasiadają na złotych lub marmuro­wych tronach; cesarz miał siedzisko żelazne, skonstruowane z mieczy, sztyletów i dzid pokonanych królów. Służba pieczoło­wicie czyściła ostrza, chroniąc je przed rdzą. Tron miał prawie dwa metry wysokości i metr szerokości i stanowił monolit. Nie ruszano go z miejsca od stuleci. Na pierwszy rzut oka konstrukcja wydawała się chaotyczna, a obserwator nie mógł się oprzeć podświadomej refleksji, ile ostrzy mieczy, toporów, sztyletów zużyto na jego budowę...

Nieprzypadkowo całe otoczenie cesarza, jego insygnia szaty zostały starannie zaprojektowane - tak, aby przybysz poczuł się nic nie znaczącym pyłkiem wobec potęgi władcy, aby napełnić go bojaźnią i zdusić w zarodku wszelkie niebezpieczne ambicje. Cesarzowi nie zależało na zastraszeniu poddanych, nie chciał też drażnić ich ambicji - ludzie doprowadzeni do ostateczności wybuchają prędzej czy później gniewem, ambicja zaś może posłużyć do manipulacji, jednak zbyt łatwo wymyka się spod controli. A w życiu cesarza niemal wszystko zostało starannie przemyślane i zaplanowane. Poznał i strach, i ambicję, jeszcze zanim w wieku trzydziestu lat mianowano go następcą Liotha - w ciągu następnego stupięćdziesięciolecia miał okazję sprawdzić przydatność jednego i drugiego w kierowaniu ludźmi. Charliss był dziewiętnastym cesarzem zasiadającym na Żelaznym Tronie, wszyscy jego poprzednicy odznaczali się inteli­gencją, żaden nie panował krócej niż pięćdziesiąt lat, żaden nie został zamordowany, a tylko jeden z nich nie był w stanie wybrać sobie następcy. Niektórzy nazywali cesarza nieśmiertelnym. To nieprawda - a sam władca wiedział najlepiej, jak niewiele czasu mu pozostało. Choć był potężnym magiem, nie mógł przedłużać swego życia w nieskończoność. W końcu każde ciało nuży się i zaczyna więdnąć. Każdy płomień kiedyś zgaśnie. Legendy o swej nieśmiertelności rozpuszczał umyślnie sam cesarz - niełatwo jest przecież o plotki sprzyjające umocnieniu władzy. Salę tronową wyłożono białym marmurem. Ceremonialne szaty koloru świeżej krwi i żółte klejnoty w koronie stanowiły jedyną plamę koloru na podwyższeniu, na którym stał tron. Wzrok i uwaga przybysza miały się kierować jedynie w stronę władcy. Sztandary, bogate gobeliny i kotary wisiały dalej, za młodym mężczyzną stojącym u stóp cesarza. Charliss miał na sobie łupkowo szarą aksamitną szatę z krótkimi rękawami i oz­dobną lamówką, spodnie i lekkie dworskie buty. Energia magicz­na wybieliła mu włosy już we wczesnej młodości, a oczy, niegdyś prawie czarne, rozjaśniła do koloru zachmurzonego nieba. Nawet, jeśli stojący u stóp władcy młody człowiek zdawał sobie sprawę z tego, jak niewiele czasu pozostało cesarzowi, nie zdradził się ani słowem. Wielki książę Tremane miał teraz tyle lat, ile liczył Charliss w chwili, gdy Lioth złożył ciężar władzy na jego barki, by spędzić ostatnie trzy lata życia na próbach odsunięcia od siebie widma śmierci. Na tym jednak podobień­stwo młodego księcia do cesarza kończyło się. Charliss był jednym z wielu legalnych synów Liotha, podczas gdy Tremane to zaledwie odległy krewny władcy. Charliss osiągnął status adepta jeszcze przed wstąpieniem na tron, dla Tremane'a zaś największym jak dotąd sukcesem był tytuł mistrza Jednak do sprawowania i rządów w Imperium potrzeba czegoś więcej niż więzów krwi i siły maga. Gdyby nie to, młody książę znalazłby się na szarym końcu liczącej setkę kandydatów kolejki do tronu. Nie wystarczały inteligencja i odwaga, w państwie utworzonym przez najemników cechy te spotykało się nagmin­nie. Głupiec i tchórz nie przeżyłby długo na dworze Charlissa. Tremane'owi sprzyjało szczęście - to się liczyło, tym bar­dziej, że zawsze umiał je wykorzystać, nawet, jeśli w tym celu musiał zmienić plany. Jeżeli dobry los się odwrócił - co zda­rzało się rzadko - miał odwagę się z tym pogodzić i walczył do końca, czasem zamieniając niemal pewną porażkę w zwy­cięstwo. Takie przymioty posiadało sporo osób, lecz Tremane miał nad nimi jedną przewagę cesarz go lubił. Książę nie był całkiem zły. Władcy całkowicie pozbawieni skrupułów mogą doprowa­dzić swych przeciwników do stanu, w którym nie ma się nic do stracenia, a to zbyt duże ryzyko. Tremane cieszył się lojalnością swych podwładnych. Cesarskiemu szefowi wywiadu z niezwy­kłym trudem udało się umieścić wśród nich szpiega. To kolejna bardzo przydatna przyszłemu władcy cecha. Charliss wiedział o tym z własnego doświadczenia. Niełatwo o poddanego rzuca­jącego się na ostrze miecza, by ocalić życie króla. Na tym jednak kończyły się podobieństwa między cesarzem a kandydatem do tronu. W młodości uważano Charlissa za przy­stojnego, jeszcze teraz goniły za nim tęskne spojrzenia dam dworu, przyciągane nie tylko urokiem korony. Tremane nato­miast, mówiąc szczerze, mógł zdobywać kobiety jedynie swą wysoką pozycją i pieniędzmi. Jego krótkie, rzadkie włosy zaczęły się już przerzedzać na czole, co nadawało mu wygląd zawsze zakłopotanego. Małe oczy osadzone były odrobinę za szeroko, skąpa broda wyglądała na doczepioną do kwadratowej szczęki, a koścista budowa na pierwszy rzut oka nie dawała najlepszego świadectwa sprawności wojskowej księcia. Cesarz uważał, że Tremane powinien dawno powiesić swego krawca, który uparcie, ubierał go w nie twarzowe brązy i czernie; w dodatku ubranie zwykle wisiało na księciu jak na wieszaku. A jednak... Tremane wiedział, że jest tylko jednym z wielu kandydatów do Żelaznego Tronu. Wyglądał na nieszkodliwego i przeciętnego, lecz w tym wypadku pozory myliły. Całkiem moż­liwe, że starał się taki wydawać - i odniósł sukces. Charliss, uważnie badający stosunki na dworze, wiedział o tym najlepiej. Tremane miał najmniej wrogów spośród przypuszczalnych następców cesarza. Dzięki temu mógł się skupić na ciągłym podnoszeniu swej pozycji, zamiast marnować czas i siły na walkę z rywalami. Nie najgorszy punkt wyjścia do ubiegania się o tron. Może nawet był sprytniejszy, niż cesarz przypuszczał. Jeśli tak, przyda mu się to do wypełnienia zadania, które przeznaczył dla niego władca.

Cesarz nie włożył na tę audiencję szat ceremonialnych, gdyż było to prywatne posłuchanie - nie licząc wszechobecnych straży, rozmawiali w cztery oczy - a splendor nie robił wraże­nia na księciu, w przeciwieństwie do prawdziwej potęgi. Tej zaś Charlissowi nie brakowało i Tremane wiedział o tym dobrze, więc cesarz nie musiał się trudzić pokazywaniem blichtru. Charliss chrząknął; książę pochylił się lekko.

- Mam zamiar zakończyć panowanie, nim dziesięć lat upłynie - powiedział cesarz spokojnie. Napiętą uwagę Tremane'a, zdradziło jedynie drżenie ramion. - Zgodnie ze zwyczajem Imperium powinienem przedtem wybrać następcę i przygotować go do rządów, aby zapewnić spokojną i zgodną z prawem sukcesję.

Książę skinął głową z odpowiednim, lecz nie przesadnym szacunkiem. Ku zadowoleniu cesarza nie silił się na wiernopoddańcze, a nieprawdziwe uwagi typu “nie myśl nawet o odejściu, mój panie” lub, “jeszcze za wcześnie na takie plany.” Zresztą na takie pochlebstwa Tremane był zbyt inteligentny i Charliss o tym wiedział.

- Nie jesteś głupcem - ciągnął władca, odchylając się do tyłu, ku solidnemu oparciu tronu. - Z pewnością zdajesz sobie sprawę z tego, że zajmujesz poczesne miejsce w kolejce kandy­datów.

Tremane skłonił się, nie spuszczając wzroku z twarzy cesarza.

- Owszem, jestem tego świadomy, panie - odparł gładko, głosem wypranym z emocji. - Tylko głupiec nie zauważyłby twego zainteresowania. Wiem jednak, że nie tylko mnie nim zaszczycasz.

Charliss uśmiechnął się lekko, z aprobatą. Nawet, jeżeli Tre­mane miał wysokie mniemanie o sobie, potrafił to ukryć. Jeszcze jedna przydatna cecha.

- Jesteś w tej chwili moim kandydatem, Tremane - ode­zwał się cesarz i znów się uśmiechnął na widok podniesionych ze zdziwienia brwi księcia. - To prawda, nie jesteś adeptem i nie pochodzisz z linii królewskiej. Jednak z dziewiętnastu cesarzy tylko jedenastu osiągnęło ten status, w dodatku przeżyłem moich potomków. Gdyby którykolwiek z nich odziedziczył moje zdol­ności to, co innego...

Pozwolił sobie na chwilę zadumy nad niesprawiedliwością losu. Z wszystkich legalnych dzieci żadne nie wyszło poza poziom wędrowca. Do przedłużenia życia poza przeciętną dłu­gość potrzeba większej mocy, o ile nie chce się uciekać do pomocy krwawej magii. Dwóch czy trzech cesarzy weszło na te zakazane ścieżki, lecz okazały się niewarte ryzyka. Jak przekonał się ten idiota Ancar, magia wkrótce przejmowała kontrolę nad magiem i spychała go do roli sługi czy nawet gorzej - niewol­nika. Władca korzystający z krwawej magii balansował na nitce cienkiej jak pajęczyna nad przepaścią pełną głodnych, czekają­cych na najmniejsze potknięcie potworów. Cóż, to nieważne. Liczył się jedynie mężczyzna stojący teraz przed cesarzem, posiadający wszelkie zalety potrzebne następcy tronu. Co więcej - nadarzyła się okazja, by Tremane dowiódł, że zasługuje na to wyróżnienie jak nikt inny. By dowiódł swej siły.

- Twoje hrabstwo leży na zachodzie, tak? - spytał cesarz z wystudiowaną obojętnością.

Tremane nie okazał zdziwienia nagłą zmianą tematu.

- Właściwie na samej zachodniej granicy? - ciągnął ce­sarz. - Granicy z Hardornem?

- Nieco na północ od granicy, lecz blisko, panie - przy­taknął Tremane. - Czy mogę przypuszczać, iż twoje pytania mają związek z naszymi ostatnimi zdobyczami w tym smutnym i pogrążonym w chaosie kraju?

- Możesz. - Cesarz zaczynał się bawić tą wymianą zdań.

- W rzeczy samej, sytuacja w Hardornie daje ci sposobność przekonania mnie o twej wartości jako następcy tronu.

Oczy księcia zolbrzymiały, ręce zaczęły drżeć, ale szybko się opanował.

- Czy cesarz byłby łaskaw poinformować swego sługę o tym, jak może tego dokonać... - zaczął ostrożnie.

Charliss uśmiechnął się lekko.

- Najpierw wprowadzę cię w sedno sprawy. Tuż przed upadkiem stolicy w Hardornie - mam na myśli dokładnie to, co mówię - nasz poseł na dworze Ancara wrócił do nas przez Bramę. Niewiele zdołał przekazać, gdyż przybył ze sztyletem w sercu. Celny rzut; mam ten nóż przy sobie.

Z pochwy w rękawie wyjął sztylet i podał księciu, który uważnie obejrzał broń. Ornament na rękojeści wyraźnie go za­skoczył.

- To herb królewskiej dynastii Valdemaru - oznajmił książę, zwracając broń cesarzowi, który schował ją z powrotem do pochwy. Charliss skinął głową, zadowolony, że Tremane rozpoznał symbol.

- Właśnie. Można by się zastanawiać, skąd się wziął ten sztylet na dworze Ancara. - Podniósł jedną brew. - Lecz to nie wszystko. Mieliśmy w Hardornie zaufanego agenta pracują­cego nad upadkiem Ancara; ten agent zniknął w tajemniczy sposób i nic o nim nie wiemy.

Ów agent to kobieta - mag o imieniu Hulda - Charliss nigdy nie zapamiętał jej nazwiska. Niezbyt żałował tej straty - Hulda była zbyt ambitna i wkrótce mogła stać się niebez­pieczna. Nieważne, czy uciekła, czy zginęła, tylko, dlaczego tak się stało?

Tremane z namysłem zmarszczył brwi.

- Najbardziej oczywisty wniosek, jaki się nasuwa, to ten, że agentka zdradziła - rzekł po chwili. - Użyła sztyletu z ob­cego kraju, by rzucić podejrzenie na magów Ancara i wplątać nas w konflikt z Valdemarem; wówczas miałaby wolne pole do działania w Hardornie. Na razie nie mamy powodów do wypo­wiedzenia wojny; Hulda mogłaby sprowokować przedwczesny wybuch walk, do których nie zdążyliśmy się jeszcze przygotować.

Charliss kiwnął głową, zadowolony z przenikliwości księcia. Dla laika, nie sięgającego pod powierzchnię zjawisk, podobny wniosek wcale nie byłby oczywisty.

- Oczywiście nie mam zamiaru wywoływać teraz wojny z Valdemarem. Tamtą kobietę można z łatwością zastąpić. Ostat­nio zresztą stała się zbyt ambitna. Jeżeli użyje magii, szybko ją znajdziemy i, w ostateczności, usuniemy. W tej chwili interesuje mnie sam Valdemar. Sytuacja w Hardornie jest niepewna; poło­wę kraju zdobyliśmy małym kosztem, lecz barbarzyńcy nie doceniają korzyści płynących z włączenia do Imperium. - Ce­sarz poprawił się na tronie; poczuł nagle lekki ból w biodrach. Ostatnio często zawodziły go stawy - był to znak, że zaklęcia podtrzymujące jego siły życiowe słabną z każdym rokiem. Zo­stało mu nie więcej niż dwa dziesięciolecia.

Tremane skrzywił kącik ust w odpowiedzi na ironię władcy. Obaj wiedzieli, co się dzieje: Hardorneńczycy rozpoczęli walkę o wolność.

- W dodatku Valdemar - ciągnął cesarz - kipi od uchodź­ców z Hardornu. Zaczęli tam uciekać jeszcze za rządów Ancara. Gdyby ich królowa zdecydowała się pomóc uciekinierom bar­dziej konkretnie, wpadlibyśmy w kłopoty. Wiemy, że w jakiś sposób zdołali się sprzymierzyć z karsyckimi fanatykami i jeśli dojdzie do walki, linia frontu może się okazać za długa dla naszych wojsk. Zresztą Valdemar to szczególne miejsce...

- Zawsze mieliśmy trudności z obsadzeniem go naszymi agentami - podpowiedział Tremane niepewnie. Charliss zacie­kawił się, czy książę wie o tym z własnego doświadczenia, czy tylko obserwował wysiłki szpiegów cesarskich.

Zza zamkniętych drzwi sali tronowej dochodził przytłumiony szmer głosów dworzan oczekujących na rozpoczęcie audiencji. Niech poczekają - niech zobaczą, z kim cesarz tak długo rozmawiał na osobności; dowiedzą się wtedy, bez formalnej zapowiedzi, kto został protegowanym władcy. Wówczas cały dwór zacznie wrzeć.

- Właśnie. - Cesarz zmarszczył brwi. - Ta... Hulda pracowała kiedyś jako moja najemna agentka w stolicy Valdemaru. Nie miałem ochoty znów jej zatrudniać, mimo jej zdolno­ści, dopóki nie zorientowałem się, jak trudno jest tam dotrzeć do informacji. Nie zdziałała prawie nic, nie zdołała osiągnąć więcej niż pozycja pałacowej służącej, w dodatku pracowała nie tylko dla mnie.

Tremane ściągnął usta w grymasie niechęci. Znano go z tego, iż nie tolerował podwładnych służących dwóm panom jedno­cześnie.

- W takim razie, dlaczego zaufałeś jej w Hardornie, panie? - spytał.

- Nigdy jej nie ufałem - poprawił go zimno Charliss.

- Z zasady nie ufam szpiegom, zwłaszcza zbyt ambitnym. Po prostu upewniłem się, czy tym razem pracowała tylko dla mnie i czy nasze cele się zgadzały. A gdy zaczęła podnosić głowę, wysłałem posła, by jej przypomnieć, kto jest jej panem - lub zlikwidować, jeżeli zlekceważy ostrzeżenie. Poseł był także ma­giem, adeptem.

- Wybacz, panie. - Tremane pochylił się lekko. - Powi­nienem wiedzieć. Ale... wracając do Valdemaru...

Charliss ciągnął opowieść nieco łagodniejszym tonem.

- Jak powiedziałem, Valdemar to szczególne miejsce. Do niedawna nie istniała tam żadna magia, prócz magii umysłu. Według doniesień szpiegów granicy strzegła niewidzialna barie­ra, której żaden mag nie potrafił przekroczyć - w każdym razie nie na długo.

- W takim razie, jak Hulda... - zaczął Tremane i uśmiech­nął się. - Oczywiście. Dopóki przebywała w Valdemarze, mu­siała wyrzec się magii. Trudna rzecz dla kogoś, dla kogo stała się ona drugą naturą.

Charliss mógł być zadowolony ze swego wyboru: Tremane szybko znajdował odpowiedzi na postawione pytania.

- Masz rację. Dlatego dalej ją wynajmowałem. W spra­wach zawodowych samokontrola tej kobiety była godna podzi­wu. Co zaś do Valdemaru - ostatnio ponoć wrócili do magii, lecz kraj pozostał równie tajemniczy jak przedtem. Wielu ma­gów, których zaprosili, pochodzi ze stron zupełnie nam nie znanych! I tu zaczyna się twoja rola, książę.

Tremane czekał, jak każdy dobrze wyszkolony sługa, aż cesarz skończy, lecz jego myśli biegały jak oszalałe, co zdradzały tylko zwężone źrenice. Powiew wiatru poruszył kotary, lecz płomyki świec, chronione szybkami, nawet nie zamigotały.

- Twoje księstwo graniczy z Hardornem, więc znasz tam­ten rejon - stwierdził cesarz tonem nie dopuszczającym sprze­ciwu. - Niepokoje w Hardornie nasilają się. Potrzebuję do­wódcy, kogoś, kto z przyczyn osobistych dopilnuje, by je zakończyć.

- Osobistych, panie? - powtórzył Tremane.

Charliss skrzyżował nogi i pochylił się do przodu, nie zwra­cając uwagi na bolące stawy.

- Daję ci jedyną okazję udowodnienia - i mnie, i twym rywalom - że jesteś godny Żelaznego Tronu. Zamierzam po­wierzyć ci główne dowództwo wojsk Imperium w Hardornie. Będziesz odpowiadał tylko przede mną. Dowiedziesz swojej wartości, jeżeli poradzisz sobie z tym, co tam zastaniesz.

Ręce księcia drżały, twarz mu zbladła; ile czasu potrzeba, by cały dwór dowiedział się o nominacji? Godzinę, mniej...

- Co z Valdemarem, panie? - spytał rzeczowo.

- Z Valdemarem? Cóż, nie oczekuję, byś go zdobył. Wystarczy, jeżeli opanujesz do końca Hardorn. Gdybyś przy okazji poszerzył granice Imperium jeszcze bardziej, tym lepiej. Ostrze­gam cię jedynie, że Valdemar to dziwny kraj i nie umiem prze­widzieć, jak jego królowa zareaguje na nasze posunięcia. Zresztą Valdemar może zaczekać, teraz najbardziej obchodzi mnie Har­dorn. Musimy go podbić do końca, inaczej nasi... sprzymierzeń­cy uznają, że Imperium osłabło - i spróbują wykorzystać okazję.

- A jeżeli pokonam Hardorn?

- Potwierdzę twoją kandydaturę do tronu i rozpoczniesz formalne

szkolenie. Za jakieś dziesięć lat złożę koronę, wtedy ty ją przejmiesz.

Książę uśmiechnął się lekko. Po chwili spoważniał.

- Jeśli jednak nie powiedzie mi się, zapewne pozostanie mi jedynie moje księstwo.

Charliss przyjrzał się swym nieskazitelnie utrzymanym dło­niom i wpatrzył w topazowe oczy wilka, którego wizerunek ozdabiał cesarski pierścień; odlano go z tego samego stopu, co figury zdobiące koronę. Jak zwykle cesarz odniósł wrażenie, że w nieruchomych oczach zwierzęcia dostrzega iskrę życia. Głód. Nie cierpienie głodnej bestii, lecz drapieżny apetyt kogoś sytego i potężnego.

- Kandydatów do tronu nie brakuje - rzekł niedbale, ba­wiąc się pierścieniem. - Gdybyś poniósł porażkę, radziłbym ci od razu wracać do twego księstwa. Twoje miejsce zająłby baron Melles.

Był to tak zwany dworski baron, posiadający tytuł, ale bez ziemi. Nie potrzebował jej; swą potęgę zawdzięczał magii. Jego skrzynie pękały od złota, lecz on ciągle chciał więcej - i dzię­ki koligacjom i ambicji stale pomnażał swój majątek. Był jednym z przeciwników księcia Tremane'a. Pochodził z rodziny kupiec­kiej, podczas gdy ziemiańskie tradycje rodu Tremane'a sięgały kilku pokoleń wstecz. Poza tym Mellesa i księcia dzieliły pry­watne animozje, nie całkiem zrozumiałe dla cesarza, który często zastanawiał się, skąd ta wzajemna niechęć, nie licująca z ich wysoką pozycją. Mellesa uszczęśliwiłaby wiadomość o upadku Tremane'a zwłaszcza, że wówczas sam zostałby następcą tronu. Oznaczało to, że nawet gdyby Tremane przeżył klęskę w Hardornie, jego życie nie byłoby już warte złamanego szeląga. Prawdopodobnie nie doczekałby nawet koronacji Mellesa, a mo­że nawet jego oficjalnego mianowania następcą. Melles nie miał skrupułów, a zarówno Charliss, jak i Tremane wiedzieli, że za pomocą magii potrafiłby pozbyć się wszelkich wrogów, nadając morderstwom pozór wypadków. Jak dotąd, nie próbował uciec się do tego środka, gdyż wiedział, iż jego rywale spodziewają się magicznego ataku w każdej chwili. Pieniądze pozwalały mu na kupno usług płatnych morderców; w ten sposób pozbył się wy­starczającej liczby konkurentów, by zastraszyć pozostałych. Takie zasady panowały w Imperium: piąć się po szczeblach kariery, a potem dobrze chronić przed skrytobójcami. Mianowanie Mellesa następcą oznaczało dla Tremane'a śmierć i Charliss o tym wiedział. Wiedział również książę. To dodawało smaczku całej grze. Gdyby to Tremane zwyciężył, najprawdopodobniej oszczę­dziłby Mellesa i resztę rywali. Raczej spróbowałby pozyskać ich względy lub zwrócić ich uwagę w inną stronę. Charliss korzystał w przeszłości z obu tych sposobów i ogólnie rzecz biorąc, wolał dyplomację od zabójstwa. Jednak w historii Imperium zdarzali się cesarze rządzący za pomocą miecza i gilotyny - i także dawali sobie radę. Trudne czasy wymagały podejmowania trud­nych decyzji - a właśnie zaczynał się dla państwa ciężki okres. Charlissowi przychodziły czasem na myśl wspomnienia z pierwszych lat po objęciu władzy, kiedy zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że rzeczywiście w jego ręku jest życie lub śmierć poddanych i może nimi manipulować, jakby pociągał za sznurki kukiełek. Zabawnie było podarować Tremane'owi zatruty szty­let, jeszcze zabawniej - czekać na reakcję, Mellesa, który zacz­nie obserwację z daleka, by potem wszelkimi środkami podkopać pozycję księcia, a podnieść własną. To dopiero początek zabawy. Charliss śledził uważnie wyraz twarzy księcia, odczytując ślady emocji targających jego duszą. Przemyślał wszystko i do­szedł do tych samych wniosków, co wcześniej. Tremane przyjmie propozycję; nadawał się świetnie na dowódcę, a odmowa oznaczałaby nie tylko poddanie się bez walki, lecz także zagraża­łaby życiu księcia, skoro oznaczała wyniesienie Mellesa na tron. Podsumowanie wszystkich za i przeciw zajęło księciu nie­wiele czasu; Charliss wiedział od początku, jaką podejmie decy­zję. Tremane skłonił się lekko.

- Nie umiem wyrazić, jak pochlebia mi zaufanie mojego władcy - powiedział gładko. - Mam tylko nadzieję, iż okażę się godny tego zaszczytu.

Charliss skinął głową bez słowa.

- Czy odpowiadam jedynie przed cesarzem? Żadnym in­nym dowódcą? - spytał szybko Tremane.

- Czyż nie wyraziłem się jasno? - Charliss skinął dłonią. - Z pewnością cały czas do jutra rano wykorzystasz na przygo­towania do wyjazdu. Po porannym posiłku jeden z moich magów otworzy ci Bramę do Hardornu.

- Panie. - Tremane zgiął się w oficjalnym ukłonie; wie­dział, kiedy go odprawiają. Charliss czuł się w pełni usatysfak­cjonowany jego powściągliwością, zważywszy na szybki termin wyjazdu. Nie było próśb o zwłokę, żadnych wymówek, żadnego narzekania na brak czasu.

Tremane wstał i ze spuszczonym wzrokiem wycofał się z sali. Jego postawa nie pozostawiała nic do życzenia. Wielkie drzwi otworzyły się i zaraz zamknęły - władca największego kraju na świecie oparł się na łokciu i zaśmiał do siebie. Zapowiadała się najlepsza zabawa, jaką widział od czasu objęcia tronu, i to na sam koniec, kiedy myślał, iż znudziły go już dworskie rozgrywki. Lecz tutaj gra szła o wielką stawkę.

Cesarz się cieszył. Takie rozrywki rzadko się zdarzały!

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

An'desha zanurzył się w wodzie buchającej kłębami pary. Staw znajdował się w miniaturowej Dolinie Śpiewu Ognia. “Do­lina w Valdemarze, w dodatku nie większa niż namiot Rady! Nigdy bym nie uwierzył, że to możliwe, zwłaszcza przy tak małej ilości magii. A jednak...”

Zadziwiające - jak wiele udało się stworzyć bez użycia magii. Ogród w Dolinie założyli zwykli ludzie za pomocą zu­pełnie zwyczajnych narzędzi. Wyjątek stanowiły wielkie okna i gorące źródła. Szyby różniły się od pałacowych - większe, zupełnie przejrzyste, właściwie niewidoczne, sięgały od ziemi do samej góry - po dwa z każdej strony, razem osiem. Były dzie­łem Śpiewu Ognia; zrobiono je z tego samego materiału, co okna w nadrzewnych domach Sokolich Braci - ekele. Śpiew Og­nia zasilił także magicznie gorące sadzawki. Resztę - ogród, kwitnący nawet zimą, i ekele - stworzyli poddani królowej Valdemaru, z której szczodrości i wdzięczności Śpiew Ognia bez­wstydnie korzystał. Mag uważał, iż skoro już musi przebywać jako poseł Tayledrasów w barbarzyńskim kraju, przynajmniej zabierze ze sobą część udogodnień cywilizacyjnych Doliny. Valdemar. An'desha usłyszał tę nazwę dopiero rok temu. W dzieciństwie i młodości, spędzonych wśród klanów, nie do­wiedział się wiele o świecie poza Murami; znał jedynie - i to z opowiadań - Las Pelagiru i handlowe miasto Kata'shin'a'in. Shin'a'in niewiele dbali o to, co się działo poza Równinami; z wszystkich klanów jedynie Tale'sedrin mieli jakieś pojęcie o obcych i ich ziemiach. W niektórych klanach - także w tym, do którego należał An'desha - domieszkę obcej krwi uważano za poważną skazę na dobrym imieniu rodzica Shin'a'in. “Czy nie chciała go żadna kobieta z Równin? Czy była tak brzydka, że nie spojrzał na nią żaden Shin'a'in?” - komentowano. A właśnie z takiego związ­ku urodził się An'desha. Może, dlatego nikt przy nim nie wspo­minał o obszarach poza Równinami; może się bali, że pewnego dnia odezwie się jego w połowie obca natura i zawiedzie go poza rodzinne strony, w dziwne miejsca i do dziwnych ludzi.

“Znalazłem jedno i drugie, choć wcale ich nie szukałem.”

Adept krwawej ścieżki, który nazwał siebie Mornelithe'em Zmorą Sokołów, również nigdy nie słyszał o Valdemarze, póki dwoje odzianych w biel cudzoziemców nie przekroczyło granic ziem k'Sheyna, należących do Sokolich Braci. Ciało An'deshy należało wówczas do Zmory Sokołów, który podstępnie nim zawładnął. Za pośrednictwem maga chłopiec dowiedział się nie­co o cudzoziemcach i ich ojczyźnie - nie miał na to żadnego wpływu, gdyż był wówczas uciekinierem schowanym w najgłęb­szym zakątku własnej jaźni. Właściwie powinien był umrzeć, jak zawsze, gdy Zmora Sokołów przyoblekał nowe ciał...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leborskikf.pev.pl
  •