Lerum May Grethe - Córy Życia 30 - Głos tęsknoty,

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

May Grethe Lerum

GŁOS TĘSKNOTY

Cykl Córy Życia 30

Z norweskiego przełożyła IWONA ZIMNICKA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Lyster, 23 grudnia 1763

- Sześć lat... Pamiętasz, mamo, jak czekałyśmy? Myślałyśmy, że wróci do domu na Boże Narodzenie, przypominasz sobie? Ach, mamo, dobrze, że wtedy nie znałyśmy prawdy!

Johanna popatrzyła na córkę. Wiedziała, że w tej sekundzie Reina usiłuje przeniknąć jej myśli do samego dna.

W spojrzeniu matki nie było już głębokiego bólu i Reina nie umiała ocenić, czy się z tego cieszy czy też nie. Z każdym jednak upływającym rokiem, z każdym Bożym Narodzeniem, obwieszczanym biciem w dzwony, Reina czuła, że jej wola coraz bardziej słabnie i nie mogła uwierzyć, że ojciec nie żyje.

Teraz jednak, gdy zbliżały się już siódme święta bez niego, miała wrażenie, że zdołała się przyzwyczaić do jego nieobecności. Być może on nie umarł, ale też raczej i nie wróci. O dziwo, niejednokrotnie czuła jego bliskość. Wystarczył jakiś zapach, przelotne wspomnienie, by widziała jasno, tak jasno, że za każdym razem nabierała pewności: on nie mógł odejść na zawsze.

Ale matka głaskała ją po włosach, jak gdyby Reina wciąż była małym dzieckiem, mówiąc, że tak właśnie bywa, gdy się kogoś utraci. Człowiek się przyzwyczaja do życia bez tej osoby, z dnia na dzień coraz łatwiej jest mu pogodzić się z tym, że nigdy już jej nie zobaczy, ale wspomnienia, dobre uczucia, nie umierają wraz z człowiekiem, giną dopiero, gdy ten, kto tęskni, sam spocznie w grobie.

- I dobrze wiesz, w co ja wierzę, moja kochana. Wierzę, że znów się spotkamy, po tym...

Reina z namysłem pokiwała głową. Popatrzyła w oczy matki, pragnąc, by i ona sama potrafiła dzielić to przekonanie z równą mocą. Przełknęła łzy sznurujące gardło.

- Może on wróci na następne Boże Narodzenie - szepnęła. Po twarzy Johanny przemknął cień, lecz nic się na to nie odezwała. Zamiast tego wstała, otrzepała okruszki ciastek, których pozwoliły sobie ukradkiem spróbować w ten wieczór przed Wigilią. Tu, w piwnicy, polepa była sucha i chłodna, a na półkach tłoczyły się zapasy żywności, ziołowe maści, mikstury na wódce, a także solone mięso i ryby. W spiżarce stały kosze pełne świątecznych wypieków, spod sufitu zaś zwieszały się grube kiełbasy i inne specjały, które pomogą im przetrwać zimę.

Reina postawiła nogę na wąskich stopniach prowadzących na ganek. Spojrzała w dół na matkę.

- Bądźmy radosne, mamo, przecież mamy z czego się cieszyć. Benjamin jest w domu, a Vetlebror już tak mocno go pokochał.

Johanna uśmiechnęła się szeroko.

- Dobrze, zostawimy nasz smutek tu na dole, w piwnicy, Reino. Będziemy świętować!

Córka miękko kiwnęła głową.

- Naprawdę mamy się z czego cieszyć, dom pełen jest świątecznych gości. Nie możemy siedzieć tu i płakać!

Dotarł do nich delikatny śmiech. Nawet przez solidne podłogowe belki usłyszały, że to Aurora się śmieje. Prawdopodobnie Benjamin opowiadał jedną z niezliczonych historii o swym nauczycielu i mistrzu, starym drzeworytniku, którego sława ze względu na niezwykłe umiejętności w posługiwaniu się dłutem i nożem rozniosła się bardzo daleko. W młodości wyrzeźbił wiele ołtarzy dla kościołów, lecz teraz dłonie już go zawodziły i jedyne, co go jeszcze podtrzymywało na duchu, to chęć do nauki przejawiana przez Benjamina i własne nieprawdopodobne poczucie humoru.

Uśmiechnęły się do siebie, gdy tak stały na ganku. O, tak, święta to czas uśmiechów i podziękowań. Zapach kadzidła zapalonego przez Astrid przedzierał się aż tutaj i mieszał z chłodnym powiewem mroźnej nocy.

Słyszały, że w piecu trzaska ogień, a z największego pomieszczenia wyniesiono wszystkie sprzęty potrzebne do opieki nad chorymi i zamiast nich ustawiono długi stół i krzesła przyciągnięte z Zamku Marji.

Wszyscy mieli się zgromadzić właśnie tutaj.

Będzie ciasno, Bendik bowiem przyjechał z Heleną, Ingalill i bliźniakami. Poza tym jest jeszcze Astrid z Aurorą, Emmi i Diana, a oprócz nich oczywiście przy stole dzisiejszego wieczoru zasiądą również trzy dziewki służące i parobcy zatrudnieni na zimę.

Johanna uścisnęła Reinę za rękę.

- Wydaje mi się, że nie tylko my pozwoliłyśmy sobie na spróbowanie świątecznych przysmaków - szepnęła i cmoknęła językiem.

I rzeczywiście, kiedy weszły do pokoju, zobaczyły należącą niegdyś do Marji olbrzymią srebrną wazę do ponczu, błyszczącą na środku wielkiego stołu, który obsiedli goście. To Bendik trzymał łyżkę wazową i nalewał.

Johanna nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na ten widok. Bez względu na to, ile lat upływało, wspomnienia z dzieciństwa tkwiły w niej na tyle mocno, by wciąż uważała, że Bendik doskonale się prezentuje w roli i na miejscu gospodarza. Na miejscu Raviego.

Kiedyś być może zasiądzie na nim Benjamin.

Westchnęła i przeszła przez pokój, by wziąć kubek, który podawał jej ojciec.

- Dziękuję, tato. Chętnie wypiję za twoje zdrowie.

Opróżniła kubek do dna i znów popatrzyła w błyszczące oczy ojca. Skończył już sześćdziesiąt lat, lecz wyglądało na to, że z wyjątkiem tych kilku lat bezpośrednio po utracie Amelii w ogóle się nie zestarzał. Johanna dostrzegała siłę jego ramion, pełne życia spojrzenie, włosy ostrzyżone na krótko, jakby gęściejsze niż przedtem. O, tak, Bendik był szczęśliwy, tak szczęśliwy, że Johanna bez trudu znosiła u jego boku obecność kobiety, której kiedyś tak szczerze nienawidziła pod swym własnym dachem.

Helena również aż promieniała. Włosy miała ogniste jak dawniej, lecz wokół oczu pojawiły jej się zmarszczki, a usta często wykrzywiały się jakby w grymasie goryczy. Dni wypełniała jej praca, nie zaznała zbyt wielu beztro­skich chwil. W miarę dorastania bliźniaków jej życie wcale nie stawało się spokojniejsze, no a Ingalill - cóż, ta dziewczyna potrafiłaby chyba przysporzyć siwych włosów na głowie każdej matki.

I ojca...

Nie, myśli znów zawędrowały za daleko. Przecież Johanna podjęła już wcześniej decyzję: tego wieczoru nie będą myśleć o niczym smutnym, o żadnych cierpieniach i zapiekłym bólu.

Wciąż jeszcze każdego wieczoru leżała, walcząc z myślą o tym, jak by to było, gdyby on spoczywał teraz u jej boku, taki kochany i żywy. Ale za dnia potrafiła już zapomnieć. Wśród tylu obowiązków i nieustających żądań ze strony udręczonych ludzi nietrudno było puścić w niepamięć własny ból, który jednak mimo wszystko wciąż w niej tkwił, nie zważając na nakazy rozumu.

Ale nie teraz, nie tego wieczoru, gdy wreszcie zakończyły się gorączkowe przygotowania do świąt i wszyscy zebrali się, by wznieść toasty, stanowiące nieodłączną część tej nocy.

W powietrzu unosił się świeży zapach jałowca, aromat gałązek niedawno rozsypanych pod wszystkimi drzwiami mieszał się z zapachem kadzidła. Wszędzie panował przytulny miły nastrój.

- Za zdrowie, moja najmilsza córko, zdrowie tego domu i całej twojej rodziny!

Johanna podniosła kubek, który Bendik napełnił powtórnie.

Głębokim westchnieniem odpędziła niemądre, uporczywie krążące jak muchy nad głową myśli, postanawiając, że będzie teraz słuchać wesołych historii Benjamina i radować się widokiem Vetlebrora, któremu oczy zaczynały się już kleić, gdy siedział teraz na kolanach u Astrid.

Reina, taka dorosła. Taka zdolna i bystra, pomimo tych dziwacznych myśli, które niekiedy wpadały jej do głowy.

Mądra i zainteresowana wszystkim, co miało związek z leczeniem chorób i niesieniem ludziom pomocy. Spadkobierczyni, z której Johanna będzie kiedyś bardzo, bardzo dumna, o tym była przekonana.

Bóg widać mimo wszystko ją pobłogosławił.

Miała troje dzieci, piękny przytulny dom. Przyjaciół. Rodzinę. Bogactwo!

Po raz trzeci kielich w górę podniosła Astrid w podzięce za nowe życie, jakie Johanna zapewniła zarówno samej Astrid, jak i jej córce Aurorze.

Wreszcie rozmowy przycichły. Ciepły napój przyrządzony z soku z czarnych porzeczek, cukru i mięty zawierał także sporą porcję słodkiego, ciężkiego owocowego wina.

Vetlebror spał już mocno w objęciach krągłych, ciemnych ramion Astrid.

Reina stłumiła ziewnięcie, ale ciągle jeszcze chichotała, słuchając wesołych wywodów Benjamina.

Przed nimi dzień pełen zajęć. Jutro już o siódmej rano dzwon wezwie wszystkich na poranne nabożeństwo do starego kościoła Dale. Pastora czekają też inne obowiązki, musi objechać aż trzy kościoły, w których wygłosi kazania, dlatego w te świata ludzie z Lyster muszą się zebrać, jeszcze zanim obudzą się ptaki.

Nowa sukienka Reiny leżała już wyprasowana w jej alkowie. Benjamin przywykł do tego, by sam zajmować się swoim ubraniem, nie bardzo wiedziała, czy była za to wdzięczna Helenie. A Vetlebror miał włożyć nowe ubranie z czarnej wełny, a do tego bielutką lnianą koszulę. W tym stroju wyglądał bardzo dorośle, tupał głośno w nowych wielkich butach i jak mężczyzna wsuwał ręce do kieszeni spodni.

Jak pięknie będą wyglądać!

Niech ludzie gadają sobie, ile chcą, o tym, że Johanna wydała na świat jedynie dwóch słabowitych chłopców i na pół szaloną dziewczynę.

Ona sama wiedziała przecież, jak jest naprawdę.

To najwspanialsze dzieci w całej wsi, na całym świecie.

Wiedziała, że co do tego Ravi na pewno przyznałby jej rację...

Zesztywnieli od tak długiego siedzenia w wychłodzonym mrozem kościele, lecz mimo to światło zapalonych świec i serdeczna pieśń rozgrzewała ich od środka, sprawiając, że twarze promieniały nawet wtedy, gdy stali na dziedzińcu kościoła, pozdrawiając się nawzajem. Młodzi skupili się na dole, w załomie muru, dziewczęta szeregiem, chłopcy zbici w grupki. Johanna uśmiechnęła się na ten widok: za rok albo dwa stanie wśród nich i jej Reina.

Straciła dziewczynę z oczu, Reina spotkała zapewne którąś z koleżanek czy też kogoś innego, z kim teraz rozmawiała. Benjamin stał wśród chłopców, nieco zgarbiony i zawstydzony, ale młodszy braciszek z dumą ściskał go za rękę.

A Ingalill! Johanna na widok dziewczyny zasznurowała usta. Ta bezwstydnica umizga się przecież do syna mordercy! Johanna szarpnęła Bendika za ramię.

- Przyprowadź ją! - mruknęła krótko.

Ojciec powiódł oczami za jej wzrokiem i zobaczył, że Arill Storlendet grzebie nogą w przemieszanym ze śniegiem żwirze. Patrzył, jak Ingalill z uśmiechem wyciąga gołą rękę z rękawicy i zdejmuje mu płatki śniegu z ramion!

Johanna szturchnęła go jeszcze raz. Bendik bez słowa podszedł i pociągnął za sobą dorosłą pasierbicę. Ludzie bacznie mu się przyglądali. Ten i ów ledwie zauważalnie skinął głową: tak właśnie należało postępować, zanim młodzi zupełnie stracą rozum.

Johanna odetchnęła z ulgą. Bendik poprowadził Ingalill do powozu, tak chyba było najlepiej. Głupia dziewczyna, czy ona niczego nie zrozumiała?

Wreszcie trochę się uspokoiła, znów zerknęła na młodych.

Jakiż dorosły zrobił się ostatnio syn dzwonnika! A tam dalej, czyż to nie student z Hammarsboen, który przyjechał do domu? Tak, jego blada twarz pod olbrzymią futrzaną czapą zlewała się niemal w jedno ze śniegiem, Johanna spostrzegła, że wycierał nos i chrząkał. Pewnie mieszkał w jakiejś nędznej i ciasnej, pełnej przeciągów norze; Kopenhaga to drogie miasto dla prostego wieśniaczego syna.

A tam stoi Siv, dumna córka wieśniaka z Njos, ta, która miała wyjść za mąż dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem, ale straciła narzeczonego w wypadku łodzi koło Solvorn. Oczywiście, wygląda na smutną, stoi jednak wraz z młodszą siostrą, pozwalając, by młodzi mężczyźni wodzili za nią oczami.

Pochodząca nie z tych okolic nowa dziewczyna z Dosen także nie wie, jak powinna się zachować. Rzuca małymi śnieżkami w wysokiego przystojnego chłopca w kurtce z wilczej skóry. On łapie śniegowe kulki, lecz nie wygląda na zainteresowanego. Dziewczyna chichocze, śle mu powłóczyste spojrzenia. Johanna zmarszczyła nos. Ta pannica nie utrzyma się długo w Dosen, chyba że w podobny sposób będzie się zalecać do właściciela.

Ktoś skubnął ją w ramię. Zobaczyła, że to Bendik stoi przy niej z Heleną u boku. Ingalill zapewne siedziała bezpiecznie w powozie.

- Johanno, nie przywitałaś się z wdową Solbjorg, ona ma coś dla ciebie. Stara kobieta podniosła okrągłą twarz i popatrzyła na Johannę. W rękach trzymała kosz.

- Niech panią Bóg błogosławi, Johanno. Mój syn jest prawie zdrowy. Paskudna była ta zaraza, co mu legła na płucach, tyle muszę powiedzieć. Bałam się, że go stracę, jedyne, co mam...

Otarła łzę, a może też ze starych oczu i tak przez cały czas coś ciekło. Johanna ujęła staruszkę za rękę, poczuła, że jest sucha i ciepła.

- Oby się tak nie stało, pani Solbjorg. Cieszę się, że moje lekarstwo pomogło. To nowa mikstura sporządzona według receptury najlepszych aptekarzy i medyków.

- Niech Bóg błogosławi również im, to był prawdziwy cud. Ale to przecież ty mi pomogłaś. Tak, tak, będę zwracać się na ty do takiej miodki.

Stara kobieta poufale mrugnęła.

Johanna uśmiechnęła się szeroko, gdy staruszka odchyliła lnianą ściereczkę, którą nakryty był koszyk.

- To tylko odrobina, tak na smak, ale powiadają, że kiełbasę ze słoniną przyrządzam najlepiej we wsi, sama pani osądzi. Jest też mały słoiczek syropu, jeśli pani nie odmówi...

Później ludzie płynęli już strumieniem. Identyczna sytuacja powtarzała się w każde Boże Narodzenie po nabożeństwie. Wielu z tych, którzy nie rozliczyli się za zabiegi w szpitaliku, w święta przypominało sobie o długu. Wtedy zaś te półki w piwnicy Johanny, które jeszcze świeciły pustkami, wypełniały się najprzeróżniejszymi przysmakami. Sami nie zdołaliby zjeść wszystkiego przed upływem świąt, sporo było zresztą jedzenia, które należało spożyć natychmiast, Johanna zwykle posyłała więc Reinę i Benjamina w drugi dzień świąt z wielkimi koszami pełnymi żywności, które mieli rozdzielić wśród najuboższych albo zanieść do przytułku dla wariatów, a także do chałupy koło Ron, w której wioskowa komisja zajmująca się ubogimi zgromadziła starców na dożywociu, nie będących już w stanie o własnych siłach wędrować od zagrody do zagrody.

Kiedy ostatni już odeszli, Johanna i Bendik zostali sami w otoczeniu pakuneczków z masłem, koszyków, pęt cienkiej kiełbasy i pojemników z najprzeróżniejszymi świątecznymi przysmakami. Przyszedł do nich także Benjamin, Vetle musiał iść za potrzebą poza mur kościoła. Ale gdzie się podziała Reina?

- Idziemy do powozów, tam będzie cieplej, jeśli węgiel w naczyniu całkiem się nie wypalił. Chodź, ona na pewno znajdzie drogę. Te rozchichotane dziewczęta najwyraźniej nie mogą się nagadać, pewnie chodzi o zabawy w trzeci dzień świąt, tak mi się wydaje, gdzie która idzie i z kim. Pamiętasz to, Johanno?

- Tak, tak - burknęła Johanna gniewnie. - Doskonale pamiętam, tatusiu, że dopóki nie zostałam mężatką, nie pozwalałeś mi nigdzie chodzić.

Bendik roześmiał się.

- Ach, wolne żarty, Johanno. Chyba naprawdę się zestarzałaś. Helena uśmiechnęła się łagodząco i delikatnie wsunęła rękę pod pachę Johanny.

- On sam odkąd skończył sześćdziesiąt lat, śmiertelnie boi się starości, ale ja mu powtarzam, że on się nigdy nie zestarzeje, będzie tylko coraz mądrzejszy. To my, kobiety, blakniemy. Spójrz, znów mi wystają te siwe kosmyki. Czy ty pojmujesz, Johanno, gdzie się podziało to dawne życie?

Mówiąc, nie przestawała się uśmiechać. Z każdego spojrzenia, jakie Helena posyłała swemu mężowi, wprost biło szczęście.

To prawdziwy cud, jak życie zdołało odmienić tę rozgoryczoną nieokrzesaną kobietę, którą Johanna wielokrotnie miała ochotę udusić gołymi rękami.

W jednym z zamkniętych powozów siedziały już dzieci, trzęsąc się z zimna i przyciskając łydki do lekko jeszcze ciepłego pojemnika z węglem. Reiny jednak nigdzie nie było widać.

- Miała niedługo przyjść - powiedział Benjamin. - Chciała tylko, zdaje się, z kimś spotkać...

- Z kimże to? - podskoczyła Ingalill, aż jej twarz znalazła się tuż przy twarzy Benjamina.

- Z nikim takim, nie przejmuj się - wesoło odparł chłopiec.

Pokrywa śnieżna nie była na tyle gruba, by trzewiki Reiny nie zdołały osłonić jej stóp. Wielkimi krokami pokonała splątane kolczaste krzaki i odnalazła to miejsce. Nieduży kopczyk. Drzewa, które z roku na rok rosły coraz wyższe i coraz szerzej rozkładały korony. Stały teraz nagie i martwe, nie mogąc skryć jej przed niczyim wzrokiem, lecz ktoś, kto chciałby ją teraz zobaczyć, musiałby okrążyć mur cmentarza i zajść od strony, z której nie było furtki. Nie przypuszczała, by ktokolwiek zawracał sobie tym głowę w takim dniu jak dzisiejszy. Ludzie spieszyli się do domów, do zastawionych suto stołów. Większość na pewno wybrała się na nabożeństwo do kościoła o świcie, zupełnie na czczo, nie mając w ustach nawet łyka wody, a niektórzy zapewne powinni jeszcze skończyć obrządek w oborze.

Usiadła na ziemi, schowana za ciernistymi zaroślami, wyciągnęła ręce z mufki i zanurzyła je w śniegu. Odkopała szarożółtą martwą trawę. Natrafiła też na nieliczne ślady różowych płatków, które mróz zachował od jesieni.

Tutaj, w tej nie poświęconej ziemi, spoczywał jej dziad, którego nigdy nie poznała. Matka opowiadała jej kiedyś o Reinie, o tym, jak sama, będąc młodą dziewczyną, przychodziła na jego grób w Boże Narodzenie i siała ziarenka dzikiej róży, które dostała od Marji. Wykiełkowały wreszcie. Okoliczne krzaki były teraz tak gęste, że nikt już nie drżał na widok tej z pozoru dzikiej rośliny, większość ludzi zapomniała też zapewne i o samym grobie. Dla tych obdarzonych poczuciem sprawiedliwości nie było to zapewne miłe wspomnienie, Rein został bowiem zlinczowany bez wyroku za morderstwo popełnione przez kogoś innego. Czy Raviego wciąż to dręczy?

Nie wiedziała. Była to jedna z wielu rzeczy, o których nigdy z nim nie rozmawiała wtedy, gdy była jeszcze małą dziewczynką. Miała zaledwie niecałe dziesięć lat, kiedy zniknął, i była bardzo, bardzo mała. Teraz czuła się już stara i mądra.

Lecz o takie mnóstwo rzeczy chciała go jeszcze spytać.

Klęczała w tym samym miejscu jeszcze przez chwilę, nie mając pewności, czy nie powinna odmówić modlitwy. Może należało przynieść ze sobą świeczkę? Teraz, w środku dnia, nikt nie zwróciłby .uwagi na mały płomyk pełgający poza murem.

Nie.

Rein nie potrzebował światła. A ludzie jeszcze by pomyśleli, że jest bardziej szalona, niż im się wydaje, gdyby tak zaczęła marnować kosztowne świece w blasku dnia.

Reina podniosła się z wahaniem.

Nazbierała zmrożonych różanych płatków, topniały w cieple jej dłoni. Zapachniały zgnilizną, lepkie rozpadały jej się w palcach, rzuciła je na śnieg.

Nie odmówiła modlitwy.

Wypowiedziała tylko nieme życzenie, powtarzane chyba po raz tysięczny.

Gdzieś dalej nad fiordem rozległo się bicie kościelnego dzwonu, a sanie pastora przemknęły już koło Dosen.

Wróciła szybko po własnych śladach i wemknęła się z powrotem w obręb murów. Dziedziniec kościoła niemal opustoszał, ludzie zebrali się pewnie bądź tu, na plebanii, bądź w Dosen. Wszystko zresztą jedno, skoro, jak twierdziły cięte języki, nowego pastora boskie sprawy zajmowały w takim samym stopniu, co karczmarza.

Obiegła kościół. Zobaczyła, że konie niecierpliwie grzebią w śniegu, a drzwi do powozu są zamknięte. Woźnica wyglądał na zagniewanego. Na pewno czekają właśnie na nią. Przygryzła wargę, ale zmusiła się do wesołego uśmiechu.

- Ach, przykro mi, że was zatrzymałam, ale spotkałam Ane i Sigrid, zapomniałam o całym świecie...

- Nie przejmuj się, Reino, rozumiemy. Na pewno chwila rozmowy ze starymi przyjaciółkami dobrze ci zrobiła. Obie poszły już na służbę? W Hafslo, czyż nie tak?

Reina roztargniona kiwnęła tylko głową.

Paznokciami zadrapała cieniutką szarą powłokę, która pokryła małe okienka powozu.

Na zewnątrz wszyscy ludzie zmienili się w szarobiałe cienie.

Dlaczego biegła tak prędko? Czyżby dostrzegła go, jak stał przy załomie muru i się gapił? Czy to prawda, że jest szalona i że potrafi odczytać myśli innych ludzi?

Nie wiedział. Wiedział jedynie, że za każdym razem, gdy gdzieś niedaleko przemknęła, po plecach przechodziły mu ciarki i nie mógł swobodnie oddychać.

Dlaczego więc za nią poszedł? Czyżby w głębi ducha miał jednak zamiar z nią porozmawiać?

Nie, już sama myśl, że znów spojrzy jej w twarz, sprawiała, że zaczynał drżeć. Bał się, i to nie bez powodu, bo przecież w taki czy inny sposób był jej coś winien, jeszcze od tamtego czasu.

Ona ocaliła mu życie, on odmówił odebrania życia jej.

Oczywiście byli wtedy tylko dziećmi, na pewno roześmiałaby mu się w twarz, gdyby wspomniał teraz o tamtej dawnej historii. Być może nawet by się rozzłościła. „Naprawdę wciąż myślisz o takich dziecinnych żartach? Arillu Storlendet, jesteś doprawdy jeszcze głupszy, niż wyobraża to sobie moja matka!” Nie.

Poczuł, że zęby zgrzytają o siebie.

Gdybyż tylko zdołał zapomnieć o całej tej sprawie! To przecież jedynie niemądry epizod pomiędzy parą zwariowanych dzieciaków. On sam wówczas nie bardzo potrafił dać sobie radę ze sobą, utratę ojca odczuł bardzo dotkliwie. Teraz wszystko się odmieniło, Magnus Storlendet był starym zasuszonym człowiekiem, niezdolnym do wypowiedzenia bodaj jednej rozumnej myśli, która ocaliłaby go od dożywocia w przytułku dla wariatów. Miał tam dobrą opiekę, lecz Arill zaglądał do niego coraz rzadziej. Stryj zajął miejsce Magnusa, stopniowo również jako ojca. No i Ida - lepszej matki nikt nie mógłby chyba pragnąć. Przez cały czas niestrudzenie pracowała, nie oszczędzała się w niczym, byle tylko przydać blasku wszystkiemu temu, co pewnego dnia miało zostać własnością Arilla.

Ta Reina... Kiedyś byli przyjaciółmi. Zanim wszystko to się stało. Zanim Magnus srebrną kulką zastrzelił Marję Oppdal. Zanim oszalał. Zanim ojciec Reiny zniknął... Dużo wcześniej.

Jeszcze wtedy, gdy ona była zwyczajną dziewczynką.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • leborskikf.pev.pl
  •