Lalka, Szkoła, Streszczenia lektur
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lalka
TOM I
Rozdział I
Jak wygląda firma J. Mincel i S. Wokulski przez szkło butelek
Na początku 1878 roku świat nękały liczne problemy. Ludzie zastanawiali się nad: „pokojem san-stefańskim, wyborem nowego papieża albo szansami europejskiej wojny”. Kupcy warszawscy oraz okoliczna inteligencja interesowali się przyszłością galanteryjnego sklepu pod firmą J.Mincel i S.Wokulski, położonego na Krakowskim Przedmieściu.
W każdy wieczór w renomowanej jadłodajni zbierali się „właściciele składów bielizny i składów win, fabrykanci powozów i kapeluszy, poważni ojcowie rodzin utrzymujący się z własnych funduszów i posiadacze kamienic bez zajęcia” i rozmawiali zarówno na temat polityki jak o przyszłości sklepu. Byli wśród nich ajent handlowy Szprot, fabrykant powozów pan Deklewski oraz radca Węgrowicz. Czas upływał im na rozmowie o Wokulskim. Snuli domysły, dlaczego porzucił sklep (na szczęście dobrze prosperujący pod opieką i zarządem przyjaciela „tego wariata” – Ignacego Rzeckiego) i wyjechał na wojnę turecką, biorąc gotówkę po zmarłej żonie.
Radca zaczął opowiadać o swojej osiemnastoletniej znajomości z Wokulskim. Znał go od 1860 roku, gdy Stanisław był subiektem u Hopfera i miał wówczas nieco ponad dwadzieścia lat. Radca wspominał, iż młodzieniec w dzień pracował przy bufecie (w handlu winami i delikatesami), w nocy zaś pilnie się uczył: „Zachciało mu się być uczonym!...”. Uczęszczał najpierw do Szkoły Przygotowawczej, a po pomyślnie zdanych egzaminach końcowych do Szkoły Głównej, którą rzucił po roku nauki i wyjechał do Irkucka. W 1870 roku wrócił do Warszawy z niewielkim funduszem: „Przez pół roku szukał zajęcia, z daleka omijając handle korzenne, których po dziś dzień nienawidzi, aż nareszcie przy protekcji swego dzisiejszego dysponenta, Rzeckiego, wkręcił się do sklepu Minclowej, która akurat została wdową, i - w rok potem ożenił się z babą grubo starszą od niego”.
Radca opowiadał jak półtora roku temu, po czterech latach małżeństwa, Minclowa zmarła, zostawiając mężowi sklep i trzydzieści tysięcy rubli w gotówce (na tę sumę pracowały dwa pokolenia Minclów): „Ten jednak, wariat, rzucił wszystko i pojechał robić interesa na wojnie. Milionów mu się zachciało czy kiego diabła!”.
Sklepem pod nieobecność nowego właściciela zarządzał Rzecki: „Ani jednak ciekawość ogółu, ani fizyczne i duchowe zalety trzech subiektów, ani nawet ustalona reputacja sklepu może nie uchroniłaby go od upadku, gdyby nie zawiadował nim czterdziestoletni pracownik firmy, przyjaciel i zastępca Wokulskiego, pan Ignacy Rzecki”.
Rozdział II
Rządy starego subiekta
Ignacy Rzecki od dwudziestu pięciu lat mieszkał w pokoiku przy sklepie, który przez ten czas kilkakrotnie zmieniał właścicieli. Zajmował ponure mieszkanko z oknem wychodzącym na podwórze, z widokiem na mur stojącego naprzeciwko domu. Umeblowanie pokoiku było liche: skromny stół, krzesła, żelazne łóżko, a nad nim wisząca dubeltówka (nigdy nieużywana). Poza tym można było dostrzec stojące w kącie pudło z gitarą, kanapę, blaszaną miednicę pod piecem oraz starą szafę.
„Równie jak pokój, nie zmieniły się od ćwierć wieku zwyczaje pana Ignacego”: budził się o szóstej rano, ubierał, wypuszczał swego starego psa imieniem Ir na podwórze, by pół godziny później otworzyć tylne drzwi sklepu. O szóstej trzydzieści wraz ze służącym Piotrem, do obowiązków którego należało zamiatanie podłogi, wchodził do swojego miejsca pracy. Po tych czynnościach Rzecki zapisywał w notesie plan dnia. Przeglądał towary w gablotach (spinki, rękawiczki, albumy i tym podobne przedmioty), by punktualnie o godzinie ósmej otworzyć drzwi wejściowe sklepu. Siadał wówczas w kantorku przy oknie, gdzie mieściło się jego stanowisko pracy. W sklepie prócz starego subiekta pracowało jeszcze trzech mężczyzn.
Tego dnia pierwszy przyszedł pan Klejn (mizerny, o posiniałych ustach), pracujący na stanowisku przy sprzedaży porcelany. Drugim subiektem był pan Lisiecki, który po przyjściu wdał się w dyskusję z Rzeckim. Około dziewiątej spóźniony wbiegł trzeci subiekt, pan Mraczewski (blondynek z wąsikami), tłumacząc pośpiesznie powody spóźnienia. Rozpoczął się codzienny ruch w sklepie. Od razu dało się zauważyć, iż najlepsze podejście do klientów i dar przekonywania do zakupu towarów miał Mraczewski. Sprzedał kalosze klientowi, choć ten za bardzo ich nie potrzebował.
Około trzynastej codziennie Rzecki zdawał kasę Lisieckiemu, ponieważ miał do niego pełne zaufanie i szedł do swego pokoju zjeść obiad przyniesiony z restauracji. Razem z nim na przerwę wychodził Klejn. Wracali około czternastej, a wówczas na przerwę wychodzili Lisiecki z Mraczewskim. Musieli wrócić przed piętnastą. O dwudziestej zamykano sklep. Rzecki podliczał wtedy dzienny utarg i robił plany na następny dzień pracy.
Nigdy zbyt daleko nie oddalał się myślami od swych wyuczonych obowiązków. Nawet w niedzielę wymyślał plany wystaw okiennych: „W jego pojęciu okna nie tylko streszczały zasoby sklepu, ale jeszcze powinny były zwracać uwagę przechodniów bądź najmodniejszym towarem, bądź pięknym ułożeniem, bądź figlem. Prawe okno przeznaczone dla galanterii zbytkownych mieściło zwykle jakiś brąz, porcelanową wazę, całą zastawę buduarowego stolika, dokoła których ustawiały się albumy, lichtarze, portmonety, wachlarze, w towarzystwie lasek, parasoli i niezliczonej ilości drobnych a eleganckich przedmiotów. W lewym znowu oknie, napełnionym okazami krawatów, rękawiczek, kaloszy i perfum, miejsce środkowe zajmowały zabawki, najczęściej poruszające się”.
Lubił czasami wystawiać na stół sklepowe zabawki, by po nakręceniu ich wszystkich równocześnie, oddawać się chwili radości i wspomnień z dzieciństwa. Nie pozwalał sobie na to jednak zbyt często, a jeżeli już, to po chwili uciechy, zezłoszczony na chwilę zapomnienia, szybko chował zabawki z powrotem na półki: "Głupstwo
handel... głupstwo polityka... głupstwo podróż do Turcji... głupstwo całe życie, którego początku nie pamiętamy, a końca nie znamy... Gdzież prawda?... ".
Z domu wychodził rzadko. Wolny czas wolał poświęcać na leżenie na łóżku i wpatrywanie się w swoje zakratowane okno. Mógł tak leżeć godzinami: „Lecz im mniej wychodził, tym częściej marzył o jakiejś dalekiej podróży na wieś lub za granicę. Coraz częściej spotykał we snach zielone pola i ciemne bory, po których błąkałby się, przypominając sobie młode czasy. Powoli zbudziła się w nim głucha tęsknota do tych krajobrazów, więc postanowił, natychmiast po powrocie Wokulskiego, wyjechać gdzieś na całe lato”. Nie mając kompana do rozmowy „(…)w największym sekrecie pisywał pamiętnik”, skarbiec jego wszystkich przemyśleń.
Rozdział III
Pamiętnik starego subiekta
Ojciec Rzeckiego w młodości był żołnierzem, a na starość pracował jako woźny w Komisji Spraw Wewnętrznych. Przez całe życie był bardzo sprawny i wyprostowany: „Trzymał się prosto jak sztaba, miał nieduże faworyty i wąs do góry; szyję okręcał czarną chustką i nosił srebrny kolczyk w uchu”. Pan Ignacy wraz z nim i jego siostrą mieszkał w dwóch maleńkich i skromnych pokoikach na Starym Mieście. Ciotka była praczką, a ojciec, chcąc wykorzystać maksymalnie czas, zajmował się klejeniem kopert. Poświęcał również siły na edukację jedynego syna, którego nauczył pisać, czytać, a także wpoił mu musztrę. Niejednokrotnie nawet w nocy budził chłopca, każąc się gimnastykować: „Dobrze to pamiętam, gdyż ojciec komenderując: "Pół obrotu na prawo!" albo "Lewe ramię naprzód - marsz!...", ciągnął mnie w odpowiednim kierunku za ogon tego ubrania”.
Pan Ignacy wspominał pokój ciotki, w którym wisiały obrazy świętych. U ojca z kolei to portrety Napoleona zdobiły szare wnętrze czterech ścian: „Był tam jeden Napoleon w Egipcie, drugi pod Wagram, trzeci pod Austerlitz, czwarty pod Moskwą, piąty w dniu koronacji, szósty w apoteozie”. Starszy pan wpoił synowi fascynację wybitnym Francuzem. Do mieszkania rodziny Rzeckich przychodziło często dwóch kolegów głowy rodziny: pan Domański (także woźny) i pan Raczek (miał stragan z zieleniną): „Prości to byli ludzie (nawet pan Domański trochę lubił anyżówkę), ale roztropni politycy”. Jak nietrudno się domyślić, cel ich wizyt był zawsze taki sam – nieustanne rozmowy o wybitnym francuskim cesarzu.
Około 1840 roku ojciec pana Ignacego zaczął opadać z sił i wkrótce umarł. Na łożu śmierci pożegnał syna słowami: „Pamiętaj!... wszystko pamiętaj…”. Po paru miesiącach od tej bolesnej straty koledzy ojca wraz z siostrą nieboszczyka radzili się nad losem autora pamiętnika. Pan Domański proponował zabranie chłopca do swoich biur (na stanowisko pomocnika woźnego). Także pan Raczek był gotów wziąć go do siebie.
Gdy zapytali Ignacego o jego zdanie, wyznał, iż „ciągnie” go sklepu Mincla na Podwalu, aby uczyć się rzemiosła kupieckiego. Wszyscy zgodzili się na tę propozycję, uradzając przy tym, iż ciotka poślubi pana Raczka.
Kupiec Mincel zgodził się przyjąć ucznia do siebie w zamian za wikt i opierunek. „I tak się to zaczęło…” Rzecki wspomina, iż sklep Niemca zawsze mu się podobał, ilekroć ciotka go po coś do niego wysyłała
: „biegłem po sprawunki i patrzyłem na okna wystawowe”. Choć był to sklep kolonialno-galanteryjno mydlarski, to jego wnętrze było ponure. Prócz Ignacego pracowało tam dwóch krewnych właściciela: trzydziestokilkuletni Franc Mincel („dostawał” od starego za palenie fajki w sklepie) oraz Jan Mincel (ten z kolei obrywał za podkradanie kolorowego papieru, na którym pisał miłosne liściki do kobiet). Rzecki wspomina, iż sam również został ukarany dyscyplinką: „Franc odmierzył jakiejś kobiecie za dziesięć groszy rodzynków. Widząc, że jedno ziarno upadło na kontuar (stary miał w tej chwili oczy zamknięte), podniosłem je nieznacznie i zjadłem. Chciałem właśnie wyjąć pestkę, która wcisnęła się mi między zęby, gdy uczułem na plecach coś jakby mocne dotknięcie rozpalonego żelaza”.
Kolejnym pracownikiem sklepu był August Katz, który obsługiwał stanowisko mydlarskie: „Mizerny ten człeczyna odznaczał się niezwykłą punktualnością. Najraniej przychodził do roboty, krajał mydło i ważył krochmal jak automat; jadł, co mu podano, w najciemniejszym kącie sklepu, prawie wstydząc się tego, że doświadcza ludzkich potrzeb”.
Rzecki oddawał się wspomnieniom swej pierwszej pracy: „Wstawałem rano o piątej, myłem się i zamiatałem sklep. O szóstej otwierałem główne drzwi tudzież okiennicę. W tej chwili, gdzieś z ulicy zjawiał się August Katz, zdejmował surdut, kładł fartuch i milcząc stawał między beczką mydła szarego a kolumną ułożoną z cegiełek mydła żółtego. Potem drzwiami od podwórka wbiegał stary Mincel mrucząc: Morgen!, poprawiał szlafmycę, dobywał z szuflady księgę, wciskał się w fotel i parę razy ciągnął za sznurek kozaka. Dopiero po nim ukazywał się Jan Mincel i ucałowawszy stryja w rękę, stawał za swoim kontuarem, na którym podczas lata łapał muchy, a w zimie kreślił palcem albo pięścią jakieś figury.
Franca zwykle sprowadzano do sklepu (…)”.
Rano najczęściej klientami byli służący lub biedacy. O ósmej, wraz ze służącą, przychodziła do sklepu matka starego Mincla, przynosząc pracownikom kosz bułek i kawę. Również ją musieli całować w rękę. Dopiero po śniadaniu w sklepie robił się ruch. Po południu przychodzili klienci lepiej ubrani i bardziej zamożni. Stary Mincel był fanatykiem pracy: nawet w niedzielę przesiadywał w sklepie. Wówczas to opowiadał Ignacemu tajniki sztuki kupieckiej i sprzedawanych towarów. Rzecki z sympatią wspominał swojego pierwszego pracodawcę: „Na każdą Wigilię Mincel obdarowywał nas prezentami”. Miesięcznym wynagrodzeniem młodego ucznia było dziesięć złotych, z których musiał się wyliczyć przed Niemcem, i powiedzieć, ile zaoszczędził.
W 1846 roku handel w sklepie nieco osłabł, wówczas to w końcu pełnoprawnym subiektem został Ignacy Rzecki. Po incydencie z wybiciem sklepowej szyby, o który policja podejrzewała właściciela, Niemiec zaczął słabnąć, chudnąć. Po krótkim czasie umarł w fotelu oparty o książkę handlową. Przez kilka lat po śmierci stryja sklep prowadzili Minclowie.
W 1850 roku Franc został na miejscu (na Podwalu) z towarami kolonialnymi, a Jan z galanterią przeniósł się do sklepu na Krakowskie Przedmieście (którym w czasie akcji powieści kieruje Ignacy Rzecki). Autor pamiętnika na jego kartach wyjaśnił genezę zajmowania obecnego sklepu: Wokulski ożenił się z wdową po Janie
Minclu, a po jej śmierci odziedziczył majątek Niemców wraz ze sklepem.
Rozdział IV
Powrót
W deszczowe i śnieżne, niedzielne popołudnie Ignacy Rzecki grał na gitarze i rozmyślał nad rychłym powrotem Wokulskiego. Miał nadzieję, że przyjaciel przejmie od niego dobrze prosperujący sklep wraz ze wszystkimi skrupulatnie prowadzonymi rachunkami, a on wówczas wyjedzie po dwudziestu pięciu latach na wysłużony urlop. Rozmyślania przerwał mu nagły szmer dochodzący z sieni. Po chwili otworzyły się drzwi i stanął w nich Stanisław Wokulski.
Rzecki dopiero po dłuższej chwili rozpoznał druha: „- Staś... jak mi Bóg miły!...Klepie go po wypukłej piersi, ściska za prawą i za lewą rękę, a nareszcie oparłszy na jego ostrzyżonej głowie swoją dłoń wykonywa nią taki ruch, jakby mu chciał maść wetrzeć w okolicę ciemienia”. Jego serce wypełniało szczęście z niespodziewanego powrotu wojaka. Po szybkim przygotowaniu poczęstunku mężczyźni zaczęli rozmawiać o wojnie i o polityce. Wokulski wyznał, iż to dzięki trwającemu konfliktowi zbrojnemu wzbogacił się, a dokładnie dzięki bogatemu wspólnikowi i celnym inwestycjom. Podkreślił, iż wszystko robił uczciwie i że jego pieniądze nie są naznaczone oszustwem: „- Nie bój się - ciągnął Wokulski. - Grosz ten zarobiłem uczciwie, nawet ciężko, bardzo ciężko. Cały sekret polega na tym, żem miał bogatego wspólnika i że kontentowałem się cztery i pięć razy mniejszym zyskiem niż inni. Toteż mój kapitał ciągle wzrastający
był w ciągłym ruchu. - No - dodał po chwili - miałem też szalone szczęście... Jak gracz, któremu dziesięć razy z rzędu wychodzi ten sam numer w rulecie. Gruba gra?... prawie co miesiąc stawiałem cały majątek, a co dzień życie”.
Poinformował przyjaciela o swoich planach: miał zamiar rozszerzyć sklep oraz, by odciążyć Ignacego, zatrudnić dwóch subiektów. Prócz tego opowiadał o trudach i cierpieniach przeżytych na wojnie, wśród których najtrudniejsza do zniesienia była samotność i tęsknota za ojczyzną: „- Nie masz pojęcia, co ja wycierpiałem, oddalony od wszystkich, niepewny, czy już kogo zobaczę, tak strasznie samotny. Bo widzisz, najgorszą samotnością nie jest ta, która otacza człowieka, ale ta pustka w nim samym, kiedy z kraju nie wyniósł ani cieplejszego spojrzenia, ani serdecznego słówka, ani nawet iskry nadziei...”.
Ogarnęła go tam dziwna choroba, przejawiająca się „bólem duszy”, doskwierającym mu do tego stopnia, iż chciało mu się „wyć” z bólu. To było powodem jego ciężkiej pracy i w konsekwencji poprawienia stanu swoich funduszy: robił rachunki, odbierał towary… Ta praca była ucieczką przed samym sobą, przed zwariowaniem: „Ale gdym oderwał się od interesów, a nawet gdym na chwilę złożył pióro, czułem ból, jakby mi - czy ty rozumiesz, Ignacy ? - jakby mi ziarno piasku wpadło do serca. Bywało, chodzę, jem, rozmawiam, myślę przytomnie, rozpatruję się w pięknej okolicy, nawet śmieję się i jestem wesół, a mimo to czuję jakieś tępe ukłucie, jakiś drobny niepokój, jakąś nieskończenie małą obawę. Ten stan chroniczny, męczący nad wszelki wyraz, lada okoliczność rozdmuchiwała w burzę. Drzewo znajomej formy, jakiś obdarty pagórek, kolor obłoku, przelot ptaka, nawet powiew wiatru bez żadnego zresztą powodu budził we mnie tak szaloną rozpacz, że uciekałem od ludzi. Szukałem ustroni tak pustej, gdzie bym mógł upaść na ziemię i nie podsłuchany przez nikogo, wyć z bólu jak pies." Rzecki powoli dostrzegał zmiany, które zaszły w „Stasiu” wskutek wojny: „- Boję się twojej trzeźwości, pod wpływem której gadasz jak wariat. Rozumiesz mnie, Stasiu?...”. W pewnej chwili Wokulski zapytał o niejakiego Łęckiego, na co przyjaciel poinformował, iż to bankrut i w tym roku jego kamienica, w której zajmował ogromne mieszkanie, zostanie zlicytowana. Nie zapomniał także o tym, iż mężczyzna wraz ze swą córką miał w ich sklepie otwarty kredyt.
Ignacy wziął klucze i obaj udali się do sklepu. Stanisław był zachwycony i zdziwiony widokiem, który ujrzał. Półki uginały się pod ilością luksusowych towarów. Przeglądając księgę dłużników właściciel sklepu wyczytał, iż choć wspominany Tomasz Łęcki ma dług wynoszący sto czterdzieści tysięcy rubli, to ostatnio jego córka Izabela powiększył go zakupem portmonetki. Zaczął wypytywać Ignacego o szczegóły tej wizyty. Po powrocie do pokoju służący Piotr przyniósł mężczyznom obiad.
Rozdział V
Demokratyzacja pana i marzenia panny z towarzystwa
Tomasz Łęcki zajmował wielkie ośmiopokojowe mieszkanie w ładnej kamienicy. Pięknie je urządził bogatymi meblami, a całość uzupełniały różne ciekawe drobiazgi. Mieszkał z córką Izabelą i kuzynką, panną Florentyną, kamerdynerem Mikołajem, jego żoną - kucharką i służącą Anusią. Każdy, kto ich odwiedzał, zachwycał się subtelnością wystroju mieszkania: „Kto tu wszedł, miał swobodę ruchu; nie potrzebował lękać się, że mu coś zastąpi drogę lub że on coś zepsuje. Czekając na gospodarza nie nudził się, otaczały go bowiem rzeczy, które warto było oglądać. Zarazem widok przedmiotów, wyrobionych nie wczoraj i mogących służyć kilku pokoleniom, nastrajał go na jakiś ton uroczysty”.
Tomasz Łęcki pochodził z rodziny, w której było kilku senatorów, a ojciec posiadał kiedyś miliony, pochłonięte później wydarzeniami politycznymi i podróżami. Pan Tomasz bywał kiedyś nawet na dworach: francuskim, wiedeńskim i włoskim, a przez jego dom przewijała się ówczesna śmietanka towarzyska. Córka wśród kandydatów starających się o jej rękę mogła przebierać: „Wiktor Emanuel, oczarowany pięknością jego córki, zaszczycał go swoją przyjaźnią i nawet chciał mu nadać tytuł hrabiego. Nie dziw, że pan Tomasz po śmierci wielkiego króla przez dwa miesiące nosił na kapeluszu krepę”. Tak było kiedyś…
W obecnej chwili, gdy rozeszła się już wieść o bankructwie Łęckich, ludzie przestali ich zapraszać, a nawet odwiedzać. Pan Tomasz utrzymywał już tylko kontakty z rodziną, a córka odwiedzała jedynie hrabinę Karolową.
Izabela Łęcka była piękną kobietą, wychowaną w komfortowych warunkach, sypiającą w puchach, mającą wszystko, o czym mogła zamarzyć. Podróżowała po świecie, jadała ze srebrnych talerzy. Każde jej życzenie czy marzenie było spełniane od razu. Zamykając się w świecie luksusu i zachcianek, nie znała prawdziwych realiów życia: „Dla niej nie istniały pory roku, tylko wiekuista wiosna, pełna łagodnego światła, żywych kwiatów i woni. Nie istniały pory dnia, gdyż nieraz przez całe miesiące kładła się spać o ósmej rano, a jadała obiad o drugiej po północy. Nie istniały różnice położeń geograficznych, gdyż w Paryżu, Wiedniu, Rzymie, Berlinie czy Londynie znajdowali się ci sami ludzie, te same obyczaje, te same sprzęty, a nawet te same potrawy: zupy z wodorostów
Oceanu Spokojnego, ostrygi z Morza Północnego, ryby z Atlantyku albo z Morza Śródziemnego, zwierzyna ze wszystkich krajów, owoce ze wszystkich części świata. Dla niej nie istniała nawet siła ciężkości, gdyż krzesła jej podsuwano, talerze podawano, ją samą na ulicy wieziono, na schody wprowadzano, na góry wnoszono”.
Od czasu, gdy dowiedziała się od hrabiny Karolowej o złej sytuacji ojca, o jego bankructwie, długach wekslowych oraz licytacji kamienicy była bardzo wystraszona. Sytuacji nie poprawiał fakt, iż hrabina ciągle wypominała dziewczynie, iż ta nie wyszła dotychczas za mąż i w ten sposób nie pomogła ojcu: „Marszałek nie jest wprawdzie Adonisem, no - ale... Gdyby nasze obowiązki były do spełnienia łatwe, nie istniałaby zasługa. Zresztą, mój Boże, któż nam broni mieć na dnie duszy jakiś ideał, o którym myśl osładza najcięższe chwile ? Na koniec, mogę cię zapewnić, że położenie pięknej kobiety, mającej starego męża, nie należy do najgorszych. Wszyscy interesują się nią, mówią o niej, składają hołdy jej poświęceniu, a znowu stary mąż jest mniej wymagający od męża w średnim wieku...”.
Piętnowana i oskarżana Łęcka próbowała się tłumaczyć, ale do hrabiny żadne argumenty nie trafiały. W końcu poinformowała Izabelę, że długi wekslowe jej ojca ktoś wykupił, o co panna Łęcka posądzała swą ciotkę, hrabinę Krzeszowską.
Rozdział VI
W jaki sposób nowi ludzie ukazują się nad starymi horyzontami
W kwietniowe popołudnie panna Izabela czytała powieść Zoli „Une page d'amour”, lecz nie mogła się skupić na treści, ponieważ wciąż myślała o serwisie i srebrach, które były u jubilera, czekając na nowego nabywcę: „Panna Izabela czuje ściśnięcie serca za serwisem i srebrami, lecz doznaje niejakiej ulgi na myśl o kweście i nowej toalecie. Może mieć bardzo piękną, ale jaką?...”.
Rozmyślania przerwało wejście panny Florentyny, niosącej list od hrabiny Karolowej, ciotki Łęckiej, która proponowała wykup srebra za trzy tysiące rubli: „(…) proponuję ci więc, jeżeli zgodzisz się, trzy tysiące rubli pożyczki na zastaw wspomnianego serwisu i sreber. Sądzę, że dziś wygodniej będzie im u mnie, gdy ojciec twój znajduje się w takich kłopotach. Odebrać je będziesz mogła, kiedy zechcesz, a w razie mojej śmierci nawet bez zwracania pożyczki” oraz informowała, że Wokulski ofiarował jej tysiąc rubli na ochronkę dla dzieci. W dalszej części listu ciotka chwaliła tego człowieka: „Kilku takich Wokulskich, a czuję, że na starość zostałabym demokratką." Choć Izabela domyślała się trudnego położenia swej rodziny, to jej duma nie pozwalała pogodzić się z nową sytuacją.
Podczas obiadu jej ojciec opowiadał o Wokulskim, zachwycając się jego majętnością i zacnością. Izabela przypomniała sobie, iż poznała „tego kupca” kilka dni temu w sklepie. Zrobił wówczas na niej złe wrażenie swoimi bardzo czerwonymi dłońmi, których widok wywołał w niej obrzydzenie. Po obiedzie panna Łęcka otrzymała drugi list od ciotki (hrabina przepraszała za propozycję w sprawie sreber oraz donosiła, iż Wokulski zaofiarował kolejną sumę wspomagającą jej działalność dobroczynną – zobowiązał się pokryć koszty odrestaurowania i wystroju grobu w kościele). Po lekturze w Łęckiej zrodziła się pogarda i zniecierpliwienie dla poczynań tego człowieka. Poszła się położyć, ponieważ nie mogła już wysłuchiwać samych pochwał na temat Wokulskiego.
Z rozmowy z ojcem dowiedziała się także, iż to właśnie Stanisław wykupił ich srebra oraz jego weksle. Tomasz wygadał się jeszcze, iż wygrywa w karty z kupcem, co wzbudziło w pannie pewność, że Wokulski specjalnie daje się ogrywać. Doszła do wniosku, że mężczyzna ją osacza i że próbuje wkraść się, poprzez planowane z nią małżeństwo, do sfery arystokracji. Słuchanie o jego dobroci bardzo ją oburzało, posądzała go o złe zamiary.
Gardziła nim, mimo iż prócz kilkusekundowego spotkania, nie znała go lepiej: „- Nic znasz tych ludzi [pokroju Wokulskiego], a ja widziałam ich przy pracy. W ich rękach stalowe szyny zwijają się jak wstążki. To straszni ludzie. Oni dla swoich celów umieją poruszyć wszystkie siły ziemskie, jakich my nawet nie znamy. Oni potrafią łamać, usidlać, płaszczyć się, wszystko ryzykować, nawet - cierpliwie czekać...”. Łęcka uświadomiła sobie, iż zawsze wzbudzali w niej odrazę ludzie żebrzący na ulicy, co jest dowodem braku współczucia dla biednych i wywodzących się spoza jej sfery.
Rozdział VII
Gołąb wychodzi na spotkanie węża
W Wielką Środę o jedenastej rano panna Izabela z Florentyną pojechały powozem do sklepu Stanisława Wokulskiego. Obok starego budynku był budowany nowy, dużo większy i Łęcka pomyślała, że to dla niej Wokulski go buduje, że chce ją tym kupić. W sklepie poprosiła pana Mraczewskiego o pomoc w wyborze rękawiczek. Po dokonanym zakupie podeszła do kantorku, w który pracował właściciel i z wielką pogardą spojrzała na Wokulskiego, pytając o zakupione srebra Łęckich. Otrzymawszy odpowiedzi na nurtujące ją pytania, wraz z Florentyną opuściła pomieszczenie.
Wokulski był zdziwiony, a jednocześnie rozczarowany tonem jej głosu i pogardą, która z niego biła podczas rozmowy: „Po całorocznej gorączce i tęsknocie przerywanej wybuchami szału skąd naraz ta obojętność? Gdyby można było jakiegoś człowieka nagle przerzucić z balowej sali do lasu albo z dusznego więzienia na chłodne obszerne pole, nie doznałby innych wrażeń ani głębszego zdumienia (...)A jak ona rozmawiała ze mną. Ile tam było pogardy dla marnego kupca..." Zapłać temu panu!..." Paradne są te wielkie damy; próżniak, szuler, nawet złodziej, byle miał nazwisko, stanowi dla nich dobre towarzystwo, choćby fizjognomią zamiast ojca przypominał lokaja swej matki. Ale kupiec - jest pariasem... Co mnie to wreszcie obchodzi; gnijcie sobie w spokoju!"”.
Uświadomił sobie, że po rocznej tęsknocie, o której jego ukochana nie miała pojęcia oraz po zdarzeniu, którego był przed momentem uczestnikiem, nie czuł już do niej chyba nic ponad obojętność: „No, nigdy bym nie przypuszczał, że mogą istnieć tak cudowne kuracje. Przed godziną byłem pełen trucizny, a w tej chwili jestem tak spokojny i - jakiś pusty, jakby uciekła ze mnie dusza i wnętrzności, a została tylko skóra i odzież. Co ja teraz będę robił? czym będę żył?... Chyba pojadę na wystawę do Paryża, a potem w Alpy...".
Rozdział VIII
Medytacje
Aby ochłonąć i zastanowić się nad wszystkim, Wokulski wyszedł na spacer. Skierował swoje kroki ulicą Karową w kierunku Wisły. Przypomniał sobie, jak znajomy wspominał o bulwarach znajdujących się w tamtej części Warszawy i postanowił je obejrzeć. Chciał zobaczyć płat nadrzecznej ziemi zasypanej śmieciami. Patrząc na dzielnicę nędzy: Powiśle, obserwował rudery i lepianki, które zajmowali biedacy bez pracy i pieniędzy. Mimochodem zaglądał w zapadnięte poniżej bruku okna, z których wyłaniała się nędza.
To wszystko przypominało mu własne dzieciństwo i młodość, które upłynęły na ciężkiej pracy i nauce. Zdał sobie sprawę, jak wiele zawdzięczał pobytowi na Syberii. Wspominał pierwsze spotkanie Łęckiej w warszawskim teatrze, będące impulsem do porzucenia naukowych badań przyrodniczych, i usilne zabiegi, aby ją później ujrzeć: „Siedziała w loży z ojcem i panną Florentyną, ubrana w białą suknię. Nie patrzyła na scenę, która w tej chwili skupiała uwagę wszystkich, ale gdzieś przed siebie, nie wiadomo gdzie i na co. Może myślała o Apollinie?... Wokulski przypatrywał się jej cały czas. Zrobiła na nim szczególne wrażenie. Zdawało mu się, że już kiedyś ją widział i że ją dobrze zna. Wpatrzył się lepiej w jej rozmarzone oczy i nie wiadomo skąd przypomniał sobie niezmierny spokój syberyjskich pustyń, gdzie bywa niekiedy tak cicho, że prawie słychać szelest duchów wracających ku zachodowi. Dopiero później przyszło mu na myśl, że on nigdzie i nigdy jej nie widział, ale - że jest tak coś - jakby na nią od dawna czekał. " Tyżeś to czy nie ty?..." - pytał się w duchu, nie mogąc od niej oczu oderwać. Odtąd mało pamiętał o sklepie i o swoich książkach, lecz ciągle szukał okazji do widywania panny Izabeli w teatrze, na koncertach lub na odczytach. Uczuć swoich nie nazwałby miłością i w ogóle nie był pewny, czy dla oznaczenia ich istnieje w ludzkim języku odpowiedni wyraz. Czuł tylko, że stała się ona jakimś mistycznym punktem (…)”. Dla niej postanowił zostać bogaczem i, w konsekwencji tego, wyruszył zdobyć fortunę na wojnie z Bułgarią, mimo sceptycznych uwag swego znajomego doktora Szumana (u którego leczył się z melancholii).
Z zamyślenia wyrwało go spotkanie z Wysockim, robotnikiem najemnym, byłym pracownikiem przy rozładowywaniu transportu w Warszawie, który opowiedział o swoim ciężkim życiu. Wraz z rodziną żył w strasznej biedzie: zimę spędzili u jego brata, a teraz nie mają na komorne, zdechł mu koń i pozostają bez środków na utrzymanie. Wokulski dał mu dziesięć rubli i powiedział, że od jutra ma przyjść do niego do pracy przy przewozach. Po wylewnym podziękowaniu, Wokulski zawrócił. W drodze powrotnej znowu miał przywidzenia z przeszłości, cały czas bił się z dręczącymi go myślami. Gdy wrócił do sklepu, zastał baronową Krzeszowską, oglądającą neseserki. Wokół damy kręcił się pan Mraczewski, pomagając w wyborze. Sfinalizowanie transakcji przerwało pojawienie się barona Krzeszowskiego, męża podirytowanej kobiety. Mężczyzna po zakupie wielu towarów nakazał odesłanie ich do domu. Przez całą tę scenę małżeństwo nie zamieniło ze sobą ani słowa. Po wyjściu barona, Krzeszowska oznajmiła Wokulskiemu, iż był to jej mąż, z którym właśnie się rozwodzi. Z kolei, gdy ona wyszła, wrócił baron z zapytaniem, o co „ta dama” pytała i co mówiła. Nie uzyskał jednak od Wokulskiego odpowiedzi.
Mraczewski skomentował wyjście barona informacją o trwającej przeszło rok wojnie małżeństwa, której powodem jest kamienica Łęckiego (kłócili się, kto ma ją kupić), w której mieszkała baronowa. Wokulski nie mogąc wysłuchiwać ciągłych plotek subiekta, jego uwag o socjalistach i Żydach - zwolnił subiekta z pracy. Na drugi dzień, w Wielki Czwartek, do Wokulskiego przyszło małżeństwo Krzeszowskich (oddzielnie) z prośbą o ponowne przyjęcie Mraczewskiego. Mimo wstawiennictwa Rzeckiego, Wokulski był nieugięty i na wolne miejsce przyjął pana Ziębę.
Rozdział IX
Kładki, na których spotykają się ludzie różnych światów
W Wielki Piątek Rzecki zamknął sklep o godzinie czternastej a Wokulski wziął z kasy półimperiały na datek i poszedł do kościoła. Gdy
już znalazł się w kaplicy, podszedł do panny Łęckiej i hrabiny Karolowej, kwestujących na rzecz ochronki sierot, i złożył na ich tacy ofiarę w postaci rulonu imperiałów wartości sztuki złota. Zaskoczona hrabina podziękowała wylewnie, a Łęcka podejrzewając, iż Wokulski nie zna angielskiego, zaczęła komentować jego zachowanie (w tym momencie bohater podjął decyzję o nauce tego języka). Panie podobnie jak inni znajomi Wokulskiego wstawiły się za Mraczewskim w sprawie ponownego przyjęcia do pracy i to spowodowało, iż ten obiecał dać mu posadę w Moskwie.
W dalszej części rozmowy Karolowa zaprosiła bohatera do siebie na święcone, po czym mężczyzna pożegnał się i odszedł do bocznej nawy...